Filmy SCIENCE FICTION, które zasługują na REMAKE
Zasługują, to znaczy upłynęło już wystarczająco dużo czasu, że współczesna forma kina miałaby w tych historiach wiele nowego do powiedzenia – nowego i nowatorskiego, fabularnie, narracyjnie i estetycznie. Nie ma się co zżymać, że żyjemy w kulturze powtarzających się opowieści. Tak było zawsze, kiedyś w języku wyłącznie mówionym w postaci przekazywania sobie tradycji oraz kultury, potem w literaturze, teatrze, aż w końcu w filmach i grach komputerowych. Nic w tym dziwnego, wręcz przeciwnie. Na tym polega trwanie naszej cywilizacji, na podtrzymywaniu narracji np. w postaci kręcenia co jakiś czas nowych wersji filmowych tych samych opowieści, a potem analizy, która była lepsza, i co ta nowa ewentualnie wniosła innego do wzorcowo kiedyś zrealizowanej historii, lepszego lub gorszego. Remake to pozytywne artystycznie zjawisko, a wybrane do tego zestawienia 10 tytułów proszą się o odświeżenie, chociażby wizualne. Ślepe posłuszeństwo filmowej rutynie (i generalnie rutynie jakiejkolwiek) tkwiącej w bezkrytycznym uznawaniu niegdysiejszych wzorców za idealne, do niczego nie prowadzi. Dlatego nie tylko można, ale i trzeba eksperymentować z remake’ami, chociażby dla pieniędzy.
„Zielona pożywka”, 1973, reż. Richard Fleischer
Po pierwsze w remake’u należałoby przesunąć czasy, w których dzieje się film. Po drugie miejscem akcji nie powinien być już tak opatrzony wszystkim Nowy Jork. Po trzecie warstwa wizualna nie powinna być tak dyskretna, wręcz identyczna ze współczesnymi czasami kręcenia produkcji. Pasującą stylistyką byłby futuryzm zmieszany z kinem noir zaprojektowany kompleksowo jak np. ten z Łowcy androidów. Pozostaje kwestia obsady – Michael Fassbender jako detektyw Robert Thorn? Przydałby się również dobry scenarzysta i specjalista od dialogów, bo te w produkcji Richarda Fleischera pasują do nieskomplikowanego kina akcji, a nie poważnego filmu science fiction o bolesnym, kanibalistycznym końcu ludzkości.
„Podróż na Księżyc”, 1902, reż. Georges Méliès
Po niesamowitym jak na swoje czasy filmie Mélièsa, a jeszcze przed lądowaniem człowieka na Księżycu, powstało kilka filmów SF, w których twórcy fantazjowali na temat tego, jak ta wyprawa przebiegnie i z kim lub z czym zetkną się astronauci. Nie o taki jednak remake mi chodzi. Nie byłby on filmem stricte science fiction, chociaż w oryginale również nie był. Byłoby to połączenie fantasy i SF, może w jakiejś eksperymentalnej formie estetycznej, z poszanowaniem dla oryginału, lecz uwzględniające potrzeby współczesnego widza i jego wiedzę na temat fantastyki naukowej. Z pewnością taki eksperymentator jak Méliès za to by się nie obraził, a wręcz ucieszył, że ktoś chce podjąć to wyzwanie i nakręcić jego film jeszcze raz ponad 100 lat później. A gdyby tak zrobić z Podróży na Księżyc musical science fiction?
„Fantastyczna podróż”, 1966, reż. Richard Fleischer
W swoich czasach produkcja była wielkim osiągnięciem techniki filmowej. To zadziwiające, że w ramach tematyki science fiction tak rzadko sięga się do wnętrza ludzkiego ciała, a tak często wyprawia poza Ziemię. Jakąś odpowiedzią na Fantastyczną podróż był Interkosmos Joe Dantego, ale to była zupełnie inna stylistyka. Jeśli dzisiaj by kręcić film o losach ekspedycji wewnątrz ludzkiego ciała, z powodzeniem można by iść w stronę horroru science fiction, bo kto wie, co się kryje w ludzkim organizmie, co powoduje choroby, a w ciągu całego życia zupełnie tego nie dostrzegamy.
„Rzeczy, które nadejdą”, 1936, reż. William Cameron Menzies
Kino Menziesa bez wątpienia wizjonerskie, lecz nieznośnie patetyczne, nawet jak na filmografię USA traktującą o końcu świata i samotnej z nim walce bohaterskich amerykanów. Aktorzy bez przerwy wygłaszają jakieś podniosłe kwestie, patrząc gdzieś w nieodgadnioną przestrzeń, a scenografia to raczej czasy starożytne, a nie przyszłość. Rozumiem jednak i czasy produkcji filmu, i zamysły pisarza. Ekranizacje prozy H.G. Wellsa to jednak gwarantowany przepis na sukces. Sposób opisywania świata przez pisarza był skoncentrowany na akcji, bez przedłużających się opisów i przesadnie analitycznych dialogów – wymarzony materiał dla scenarzystów. Nie inaczej może być z Rzeczami, które nadejdą. Szkoda, że tytułem nie zainteresował się do tej pory np. Steven Spielberg. A tak na marginesie, polecam bardzo daleką trawestację tematu z 1976 roku w reżyserii Dereka Todda.
„Hardware”, 1990, reż. Richard Stanley
Najbardziej przerażał suspens, to jak robot wracał do życia, odbudowywał się, mordował, a w tych poczynaniach był niesamowicie ludzki, i te jego ślepia, zwierzęce, podobne wygłodzonemu drapieżnikowi, który istnieje poza dobrem i złem, wszelką moralnością, dlatego nad nami góruje. Tyleż plusów, bo aktorzy za bardzo się do gry nie przykładali. Poza tym niestety w produkcji panowała estetyka śmietnikowa i złomiarska, aż do przesady, no i ta ciemność, zakrywająca wszelkie niedostatki scenograficzne. W remake’u wszystko to powinno zniknąć, lecz klimat grozy i surrealistycznych postaci – zachowany; a wręcz posunięty jeszcze dalej, bardziej krwawo, w kierunku kina typowej eksploatacji. Nieczęsto możemy oglądać ten gatunek połączony z fantastyką naukową. Hardware pozostaje świetnym kinem retro, bardzo niedocenionym i coraz bardziej zapomnianym, a ewentualny remake mógłby to zmienić, o ile podtrzymałby tę jedyną w swoim rodzaju stylistykę, tyle że w nowocześniejszej i rzemieślniczo lepszej formie.