Filmy SCIENCE FICTION, które można oglądać BEZ KOŃCA

Equilibrium (2002), reż. Kurt Wimmer
Podobne wpisy
W porównaniu do takiego na przykład Interstellar film Wimmera znacznie łatwiej posądzić o infantylizm i patos. Z jakichś względów tak jednak nie jest. Być może dlatego, że Equilibrium zgłasza o wiele mniej pretensji do naukowości niż obraz Nolana. Gdyby jednak zacząć analizować treść, sensowne wydawałoby się pytanie: czy tematyce postapokaliptycznego science fiction wolno więcej, gdy idzie o podniosłość i opowiadanie o ludzkich emocjach? Przecież wszelkie dystopijne klony Roku 1984 z natury zawierają więcej łzawych tonów, stąd racjonalne wydaje się bardziej uważać przy realizacji takich historii, żeby nie przesadzić z patosem. I tak Equilibrium jest napompowane dramatyzmem jak żaba bagiennym oddechem Shreka. W sposobie realizacji, efektach specjalnych oraz dekoracjach widać ogromne braki w budżecie w porównaniu z możliwościami, jakie oferował rok 2002. Historia miejscami przypomina melodramat i jest dość miałka, zwłaszcza jej realizm – ludzie będący w stanie żyć bez emocji i tworzyć funkcjonujące społeczeństwo. Niemniej do ekranu paradoksalnie przykuwają emocje. Dość szybko domyślamy się, jaki finał będzie miała cała historia, jednak chcemy ciągle na nowo podziwiać konwersję głównego bohatera (Christian Bale jako kleryk John Preston) z tego do cna złego na bezkompromisowego romantycznego mściciela. Scena, w której kleryk Partridge (Sean Bean) zasłania się przez strzałem tomikiem poezji Yeatsa mi osobiście nigdy się nie znudzi, chociaż sama cytowana poezja nie należy do jakichś białych kruków.
Piąty element (1997), reż. Luc Besson
Luc Besson udowodnił samemu sobie w Piątym elemencie, że młodzieńcze pomysły okazują się po latach szansą na tworzenie kultowych dzieł. Trzeba być jedynie na tyle znanym, by producenci zaryzykowali i zgodzili się dać pieniądze na ich realizację. Studio Gaumont zaryzykowało, pobijając swój rekord wydatków na pojedynczy wyprodukowany przez siebie film. Nigdy by się Bessonowi taka sztuka nie udała, gdyby już wtedy nie był uznanym reżyserem europejskich i zarazem modnych tytułów (m.in. Leon Zawodowiec). Tę nonszalancję i młodzieńczość widać w Piątym elemencie na każdym kroku. Bardzo charakterystyczni bohaterowie zapadają w pamięć dlatego, że każdy z nich został obdarzony unikalnym zestawem cech podanych widzowi w humorystyczny i nieco surrealistyczny sposób. Nie na tyle jednak abstrakcyjny, żeby nie móc się z postaciami utożsamić. Besson stworzył nie tylko znakomicie obsadzony aktorami i stylistycznie barwny film science fiction, lecz także komedię sensacyjną i pastisz w jednym. Nigdy później nie udało mu się już kręcić tak bezpretensjonalnie, chociaż próbował. Limit młodzieńczych pomysłów jednak jest określony, podobnie jak zdolności twórcze człowieka. Z wiekiem po prostu wyczerpują się jak paliwo w baku. Czy to jednak ważne? Piąty element, który tak rzadko pojawia się w telewizji, wart jest regularnych seansów, a każdy z nich to doskonała zabawa oraz emocjonująca podróż dla wyobraźni.
W nieznane (2016), reż. Mark Elijah Rosenberg
Niewiele jest takich kameralnych produkcji w gatunku, które dają widzowi jednocześnie spokój, suspens i poczucie samotności w kosmosie. A już próżno szukać filmów z Markiem Strongiem w roli głównej. Aktor przyzwyczaił nas do drugich i trzecich planów, co zresztą robi świetnie, niemniej gdy trzeba unieść na swoich plecach całą historię, sprawdza się równie dobrze. W nieznane jest teatrem jednego aktora mierzącego się z kosmosem i techniką. To właśnie jeden z tych filmów, które mogą służyć za miłe i niezobowiązujące intelektualnie tło, a jednocześnie wciągnąć tak mocno, że nie da się wstać od telewizora aż do finału. Nawet po dziesiątym obejrzeniu Mark Strong ciągle zadziwia kunsztem. Klaustrofobiczne i pełne skondensowanych na małej przestrzeni szczegółów wnętrze statku kosmicznego także. Bez końca można oglądać walkę samotnego człowieka o wodę, działanie reaktora, jedzenie, o jeszcze jeden dzień przybliżający go do Czerwonej Planety. Mówi się, że W nieznane jest gorszą wersją Marsjanina. Z całą pewnością można stwierdzić, że jest tańszą, natomiast obydwie produkcje są pełne błędów naukowych. Co bardziej zafiksowani na merytoryce widzowie powinni jednak uwiadomić sobie, że oglądają kino, które w nazwie gatunku ma również słowo „fiction”.