Filmy SCIENCE FICTION, które aż proszą się o sequel
Gwiezdne wrota
Podobne wpisy
Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego do dziś nie zdecydowano się na sequel Gwiezdnych wrót. Co prawda, sukces komercyjny filmu przyczynił się do powstania seriali (w tym filmów z nimi powiązanych), komiksów i gier komputerowych, przez co franczyza poczęła się rozwijać, ale klasycznego sequela filmu z 1994 roku fani nigdy nie otrzymali. Roland Emmerich zdołał jednak wrócić po latach do swego innego autorskiego pomysłu, tworząc drugi Dzień Niepodległości. Nie wyszło mu to jednak dobrze – co dało się odczuć tak w recenzjach, jak i w przychodach z kin. Dziś nawet sam reżyser przyznaje, że nie jest zadowolony z efektu tego powrotu. Jeśli zatem zdecydowano by się w końcu na kontynuowanie międzygwiezdnej podróży, wolałbym, żeby na stołku reżyserskim zasiadł ktoś inny. Świeże nazwisko, acz dysponujące analogicznym do Emmericha rozmachem i wizją. Potencjał w tej historii jest nadal spory, wszak tajemniczy pierścień stanowiący portal do innego świata daje przecież ogromne możliwości do puszczenia wodzy fantazji. Pozostaje tylko pytanie: czy dałoby się pokazać w ewentualnym sequelu coś, czego nie pokazał nam żaden serial z tego uniwersum? W przypadku Gwiezdnych wrót znacznie bliższa wydaje się inna realizacyjna możliwość – reboot.
Serenity
Wstyd przyznać, ale niestety nie udało mi się obejrzeć serialu Firefly, do którego nawiązuje Serenity. Nie udało mi się, acz wiele pochwał zdołałem na temat tej produkcji usłyszeć i przeczytać. Mam wrażenie, że dziś Firefly cieszy się już statusem serialu kultowego, choć zakończył się zaledwie po jednym sezonie. Co jednak zaskakujące, brak znajomości oryginału nie przeszkodził mi w totalnym wsiąknięciu w świat Serenity. Polubiłem tych bohaterów od pierwszej chwili, od razu też zaintrygowała mnie przygoda, do uczestnictwa w której mnie zaproszono. Dziś wiele zachwytów (zasłużonych zresztą) spływa pod adresem Strażników Galaktyki, przybliżających widowni sympatyczną ekipę kosmicznych buntowników, ale znacznie wcześniej to towarzysze kapitana Reynoldsa umiejętnie podbijali serca widzów. Z tą jedną różnicą, że film Jossa Whedona nie był tak głośny, tak rozpoznawalny, tak dobrze wpasowujący się całość większego uniwersum, przez co był raczej kojarzony głównie przez sympatyków gatunku. Nie wiem, jak wy, ale ja z dużą chęcią wróciłbym na pokład Serenity.
Dredd
Czasem lubię wracać myślami do seansu Sędziego Dredda, tego z Sylvestrem Stallone’em w roli głównej. Choć bliżej mu do kategorii grzesznej rozkoszy, gdyż kicz momentami wylewa się z ekranu, to jednak sentyment wespół z klimatem robią w tym wypadku swoje. Znacznie więcej jakości wydobywa się z filmu z 2012 roku, czyli kolejnej adaptacji komiksu 2000 AD. Zabieg, dzięki któremu przez cały film nie poznaliśmy twarzy tytułowego bohatera (choć wiemy, że wciela się w niego Karl Urban), sprawił, że była to postać podszyta tajemnicą. Z kolei fabuła okazała się o wiele mniej złożona, co jednak także zadziałało na plus. Złośliwi dopatrują się kopiowania pomysłów fabularnych ze Szklanej pułapki czy też kopanego The Raid, ale prawda jest taka, że styl Dredda jest na tyle unikalny, że w żaden sposób nie przeszkadza schematyczność jego historii. Cel jest prosty – bohater musi zaprowadzić porządek, dopaść winnego i wymierzyć sprawiedliwą karę, ale wydanie sądu utrudniają mu dość brutalne okoliczności. Najbardziej bezwzględni okazali się jednak producenci, którzy niezadowoleni wynikiem finansowym Dredda dość szybko podjęli decyzję o zaniechaniu starań o kontynuację. Echo tej decyzji do dziś pobrzmiewa pośród fanów SF, wywołując żal. Nawet jeśli publika nie dopisała, to wszyscy, krytycy w większości także, zgodnie podkreślają, że ponowne wejście do Megacity One wypadło nad wyraz dobrze, a ewentualny sequel mógłby dostarczyć nie mniejszych pokładów pozytywnej energii. Tym bardziej gdyby za scenariusz wziął się raz jeszcze Alex Garland, który od czasu Dredda wyraźnie rozwinął artystyczne skrzydła.