Filmy MIECZA i SANDAŁÓW. O niezwykłej magii włoskiego kina PEPLUM
Wspomniany Duccio Tessari zadebiutował jako reżyser dziełem Przybycie tytanów (1962) i jest to kolejny tytuł, który chciałem omówić w tym rozdziale. Bogowie olimpijscy to nie jedyne bóstwa w mitologii greckiej, przed nimi ziemią i niebem władali tytani i tytanidy, zrodzeni z Uranosa i Gai. Jednak bogowie olimpijscy na czele z Zeusem wtrącili tytanów do Tartaru, skazując ich na wieczne cierpienie. Protagonistą filmu Tessariego jest Krios (Giuliano Gemma), który otrzymuje szansę uwolnienia swoich braci z Tartaru. Aby tego dokonać, musi zdetronizować okrutnego władcę Teb, króla Kadmosa. Pozbawiony boskich mocy tytan trafia na ziemię jako zwykły śmiertelnik, uzbrojony tylko w przebiegłość i zdrowy rozsądek.
Już w tym krótkim opisie widać pomysłową historię z morałem głoszącym, że najważniejsze są spryt i mądrość, a nie ogromna siła fizyczna. Ale dzięki udziałowi Giuliana Gemmy pierwszoplanowa postać zyskuje dodatkowe cechy – akrobatyczne zdolności i poczucie humoru. W dużej mierze jest to parodia gatunku. Na długo w pamięci pozostaje moment przybycia brodatych tytanów we wnętrzach posągów (podstęp zainspirowany koniem trojańskim) – scenie towarzyszy świetna marszowa muzyka Carla Rustichellego, jedna z najbardziej pamiętnych partytur w gatunku. Kapitalny jest pojedynek Kriosa z czarnoskórym wojownikiem, którego zagrał Serge Nubret, francuski kulturysta nazywany Czarną Panterą. W roli złoczyńcy błyszczy Pedro Armendáriz, chociaż jak przystało na baśń, jest do pewnego stopnia karykaturalny. Technicznie produkcja stanowi przykład mistrzowskiej roboty – scenografia, kostiumy oraz inscenizacja scen masowych upodabniają film do dzieł z najwyższej półki.
Przybycie tytanów ma swój styl, odróżniający go od klasycznych pozycji gatunku. Widać w nim profesjonalizm, artystyczną dojrzałość i umiejętność prowadzenia narracji w sposób błyskotliwy i klarowny. Produkcja dobrze prezentuje się także od strony efektów wizualnych. Wiadomo, że w tamtych czasach nie generowano obrazów komputerowo, ale to nie znaczy, że scenografia, którą widzimy na ekranie, jest prawdziwa. Przy debiucie Tessariego pracował polski malarz surrealista Joseph Nathanson (Józef Paweł Natanson), który tworzył do filmów dorysówki, gdy zabrakło pieniędzy na budowę scenografii. Doceniał go m.in. Federico Fellini za współpracę przy Satyriconie (1969), będącym autorskim (czyt. przedziwnym) spojrzeniem na starożytny Rzym.
To jeszcze nie koniec podróży po mitycznym świecie. Dzięki brytyjskiej produkcji Zmierzch tytanów (1981) Desmonda Davisa pewną popularność zyskał Perseusz, więc myślę, że to ciekawe, jak z tą postacią poradzili sobie Włosi. Weźmy więc na tapet film o tytule Perseusz niepokonany (1963, reż. Alberto De Martino) z Richardem Harrisonem w roli głównej. Brytyjczycy mieli do dyspozycji Raya Harryhausena, mistrza animacji poklatkowej; Włosi nie byli na straconej pozycji, bo mieli Carla Rambaldiego i Eugenia Bavę. Ale tworzyli chyba w pośpiechu, bo polegli. Przynajmniej dobrze, że dwa (jedyne w filmie) potwory zostały pokazane już na początku, więc rozczarowanie szybko mija. Niezbyt starannie wykonano także zamianę ludzi w posągi na skutek spojrzenia Meduzy. Z pasjonującego mitu o Perseuszu, będącego idealnym materiałem na produkcję fantasy, zrobiono kolejne banalne widowisko kostiumowe o uzurpatorze pokonanym przez prawowitego następcę tronu. Aby dopełnić rozczarowania, jest nawet turniej o rękę księżniczki – wątek tak przemaglowany przez kino, że trudno się tym emocjonować, tym bardziej że zaprezentowany zostaje infantylnie i standardowo.
Podobne wpisy
Mistrz formuły starożytnego eposu, Cecil B. DeMille, szczególnie upodobał sobie kino biblijne i włoscy filmowcy również nie zamierzali lekceważyć ewangelicznych przekazów. Wielokrotnie próbowali sił w adaptacjach Starego Testamentu. W roli Saula, pierwszego króla Izraela, obsadzili nawet Orsona Wellesa. Film, nakręcony przez Richarda Pottiera i Ferdinanda Baldiego, nosi tytuł Dawid i Goliat (1960). Z kolei Marcello Baldi, który prawdopodobnie nie był spokrewniony z Ferdinandem, zrobił biblijną trylogię: Jakub – człowiek, który walczył z Bogiem (1963) o konflikcie Jakuba i Ezawa, Saul i Dawid (1964), którego tytuł właściwie mówi wszystko, oraz inspirowani Księgą Sędziów Wielcy przywódcy (1965). Ostatni z trylogii składa się z dwóch części – włoskiej reżyserowanej przez Marcella Baldiego, opowiadającej o Samsonie i Dalili, oraz hiszpańskiej o Gideonie w reżyserii Francisca Péreza-Dolza. Do grona reżyserów tworzących kino biblijne dołączył także Robert Aldrich wraz z włosko-francusko-amerykańską koprodukcją Ostatnie dni Sodomy i Gomory (1962).
Wśród filmów reprezentujących Nowy Testament tylko jeden zwrócił moją uwagę – Miecz i krzyż (1958, reż. Carlo Ludovico Bragaglia), gdzie obserwujemy wydarzenia oczami Marii Magdaleny (w tej roli Yvonne De Carlo). Na jej przykładzie przedstawiono nawrócenie nierządnicy na zjednującą coraz więcej wyznawców filozofię opartą na nauce kaznodziei z Nazaretu. Istotną postacią jest także Barabasz (Andrea Aureli – bardzo dobra rola), bandyta uważający siebie za wyzwoliciela Judei. Nie minie dziesięć minut filmu, gdy oczom widza ukaże się scena jak z włoskiego westernu – dowodzony przez Barabasza oddział napada na karawanę przewożącą osiem skrzyń złota. Niedługo później jest jeszcze lepsza scena, gdy obóz bandytów atakują rzymscy żołnierze. Ale rewolucja to nie tylko walka z bronią w ręku, lecz także władanie słowem. Właściwe słowa wypowiedziane we właściwym czasie przyciągają entuzjastów. Im większa grupa wyznawców, tym większe niebezpieczeństwo. Nie ma znaczenia, czy głosi się przykazanie miłości, czy nienawiści. Biblijny Jezus przekonał się o tym na własnej skórze.