search
REKLAMA
Recenzje

10.000 B.C. Bubel rozmiarów mamuta stworzonego w CGI

W porównaniu do świetnego Apocalypto 10.000 B.C. to powiastka familijna.

Tekst gościnny

11 lutego 2024

REKLAMA

Tekst z archiwum film.org.pl. Autorem tekstu jest Przemek Romanowski.

Roland Emmerich bez wątpienia ma grono swoich fanów. Nie dziwi mnie to specjalnie. Wszak kręci kino efektowne, przyjemne dla oka, nierzadko emocjonujące. Takie kino, dla którego stworzono wielkie ekrany, cyfrową technologię i przestrzenny dźwięk. Pośród jego filmów są twory lepsze i te gorsze, jednak zawsze są to dzieła niewymagające umysłowo, niekoniecznie spójne logicznie i bazujące na najpłytszych emocjach widza, co sprawia, że możemy być pewni, iż w filmie Emmericha znajdziemy pompatyczną przemowę, powiewającą na wietrze flagę (tudzież totem), mnóstwo tandetnych dialogów podnoszących na duchu oraz gloryfikację miłości, przyjaźni i patriotyzmu. To taki schemat, jazda obowiązkowa u Emmericha. Nieważne, czy opowiada o równoległych światach, kosmicznej inwazji, historii USA, potworze z głębin czy polowaniu na mamuty. 

Historii nikt mnie nigdy nie zdołał nauczyć. Sam zresztą też specjalnie uczyć się jej nie chciałem. Nawet tej nam najbliższej, czy też najnowszej. Pamiętam tylko absolutnie najważniejsze daty, typu Grunwald (niezbędny przepis na bimber), chrzest Polski czy wybuch wojen światowych. A już o takiej prehistorii nie wiem zupełnie nic. No może tylko tyle, że dinozaury żyły w jurze, ale tego mnie nauczył wujek Spielberg i jego park. Zatem uprzedzając o swej absolutnej historycznej niekompetencji i ignorancji wyjaśniam, że nie interesuje mnie zgodność najnowszego filmu Emmericha z faktami (pre)historycznymi. Nie będę dociekał, czy gigantyczne nieloty podobne do strusi mogły żyć w tamtych czasach i nie interesuje mnie także, kto był projektantem niebieskiej sukni pięknej Evolet, uwydatniającej jej interesujący biust.

Jak już wszyscy wiedzą, dzieło Emmericha, zgodnie z tytułem, cofa nas do roku około 10-tysięcznego przed Chrystusem. Tam, gdzie żyją dzikie plemiona górskie polujące na mamuty, plemiona głęboko tkwiące w gusłach i zabobonach. Tam, gdzie przetrwanie społeczności to praktycznie jedyny cel egzystencji. Ale, tak naprawdę, kiedy i gdzie się dzieje fabuła – nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Jest to tylko pretekst, a co gorsza – słaby.

Film od pierwszych chwil, z wiadomych przyczyn, kojarzy się z Apocalypto Gibsona. No, nie ma innego wyjścia – te filmy zestawić wręcz trzeba- dlatego też tytuł filmu Gibsona pojawi się w tym tekście jeszcze parę razy. Już sam punkt wyjścia dla fabuły, jej konstrukcja i przebieg natychmiast przywołuje na myśl Apocalypto. Plemię zostaje napadnięte przez “czworonożne demony”, zostaje porwana Evolet – luba D’Leh (głównego bohatera). Rozpoczyna się pościg za porywaczami, podczas którego będzie się zmieniał krajobraz i będzie się zwiększała liczba bohaterów – aż do finału. Tak pokrótce, bo film wiele więcej nie oferuje.

Skoro już wspomnieliśmy o Apocalypto, to przypomnijmy, co było w filmie Gibsona najmocniejsze – realizm i naturalizm pokazanego świata. Bohaterowie byli z krwi i kości – wiarygodni. Dzicy, prymitywni, sprawiali wrażenie wyjętych z National Geographic. Co mamy w 10.000 B.C.? Mamy pomalowanych aktorów. Doprawdy nie sprawiłoby mi różnicy, gdybym tych samych ludzi w jednej scenie zobaczył w barwach wojennych, a już za chwilę pod krawatem i w kapeluszach. Jest jakaś teatralność, sztuczność, nie da się tym ludziom zwyczajnie uwierzyć. Pomijając fakt, że bohaterowie mówią piękną angielszczyzną, no ale trudno się dziwić – nie każdy jest odważnym i pracowitym Melem Gibsonem, dbającym o każdy szczegół. Bo przecież każdy szczegół zwiększa poczucie realizmu, pozwala zapomnieć, że to tylko aktorzy, dekoracje i efekty. Emmerichowi nie udało się to ani trochę, a nawet powiem więcej – zwyczajnie olał sprawę. Widać to choćby po doborze obsady. Nikt nie zadał sobie trudu, aby ci ludzie wyglądali, albo chociaż przypominali przedstawicieli prehistorycznych plemion. Ot po prostu europejskie tudzież afroamerykańskie twarze pokolorowane kredkami. A już kompletną kpiną jest obsadzenie w jednej z głównych ról Cliffa Curtisa. Taki z niego dziki, jak ze mnie samuraj. W dodatku jego filmowa fizjonomia wykazuje niezwykłą anomalię – zarost nie rośnie na policzkach i szyi – jest stale elegancko wystylizowany na bródkę a’la muszkieter. Chyba że moja (nie)znajomość historii jest tak duża, iż nie wiem o istniejących 12 tysięcy lat temu zakładach Gillette. Bardzo to możliwe, wszak fabryka Blend-a-med istnieć musiała, bo wszyscy – starzy, młodzi, dobrzy, źli, jak jeden mąż, klawiatury mają bielusieńkie i prościusieńkie.

Moimi absolutnymi faworytami są odtwórcy ról złych porywaczy. Nazwałem ich roboczo Piratem Barnabą i Piratem Bonifacym. Jak obejrzycie, będziecie wiedzieć dlaczego. Ale jak nie obejrzycie, to też nic nie stracicie. Chyba że koniecznie chcecie ujrzeć CGI-tygrysa szablozębnego czy biegnące CGI-mamuty. Jeśli tak, to w zupełności wystarczy wam trailer. Są jeszcze karykaturalne strusie-giganty i troszkę inszego ptactwa. Więcej fauny nie stwierdziłem. A szkoda, bo po to głównie poszedłem do kina – dla widoków, kreatur i efektów.

Wspominałem coś o krajobrazie. No tak, mamy najpierw jakieś góry (nic szczególnego), potem dżunglę (jest naprawdę zielona), a na końcu plener pustynny z budowlami typu piramidy i podobne. Ten ostatni zdecydowanie najbardziej efektowny, ale co z tego, skoro praktycznie to samo było w Gwiezdnych wrotach. Za to cały film poupychany jest nic nie wnoszącymi do fabuły dialogami, moralizatorskimi bzdetami i kiepskim mistycyzmem. Jest oczywiście obowiązkowe “na pewno mnie odnajdzie, przecież obiecał”. Generalnie scenariusz stworzony wspólnie przez reżysera i kompozytora (!) to bubel rozmiarów mamuta.

Brak pomysłu, wtórność, niedbalstwo – grzechy ciężkie. Nawet finałowy rzut oszczepem jednoznacznie kojarzy się z 300. Do tego iście Disneyowska dbałość o wrażliwość widza – przez cały film widziałem ledwie kilka kropel krwi. A okazji do odrobiny makabry kilka przecież jest. Szkoda tylko, że wszystko rozwiązane jest tak, aby nic nie było widać. W porównaniu do świetnego Apocalypto 10.000 B.C. to powiastka familijna. Zostałem oszukany trailerem, w którym wszystko, co choćby odrobinę godne jest uwagi, zostało pokazane. Dałem się wrobić w tę stuminutową stratę czasu. Nie daj się ty.

REKLAMA