KRÓLOWA WOJOWNIK. (Nie)feministyczny manifest o kobietach zależnych… od mężczyzn
To musiało być tak – Gina Prince-Bythewood obejrzała kilka lat temu Czarną Panterę i pomyślała sobie: „Fajne, ale za mało brutalne. No i za dużo mężczyzn, a za mało kobiet. Zrobię lepsze”. I tak powstała Królowa wojownik. To oczywiście niesprawdzone info, ale po obejrzeniu filmu Prince-Bythewood nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oglądam jakiś spin-off filmu Ryana Cooglera, gdzie żeńska gwardia Dora Milaje została zastąpiona przez Agojie, autentyczny, stuprocentowo kobiecy oddział armii dawnego afrykańskiego królestwa Dahomeju.
Królowa wojownik to opowieść o walecznych superkobietach szkolonych do bycia maszynami do zabijania, a przede wszystkim – do obrony króla. Historia skupia się na dwóch kobietach – dojrzałej generał Nanisce (Viola Davis) i młodej, ambitnej Nawi (Thuso Mbedu), która trafia na szkolenie Agojie w konsekwencji swojej niesubordynacji wobec ojca i potencjalnych kandydatów na męża. Nie mogła jednak trafić na trudniejszy okres – konflikt z wrogim imperium Oyo właśnie przybiera na sile, a krwawa eskalacja jest wyłącznie kwestią czasu. Krnąbrna Nawi od początku zdradza ogromny talent do walki, ale ma problem z dyscypliną, dlatego nierzadko konfrontuje się z generał Naniscą. Szczęśliwie jednak trafia pod skrzydła doświadczonej wojowniczki Izogie (Lashana Lynch), która uczy Nawi zasad panujących wśród Agojie, a także pomaga młodej adeptce wyciągnąć jak najwięcej z żołnierskiego treningu. Wkrótce Nawi okazuje się najzdolniejszą spośród nowych członkiń armii Agojie, a jej oddanie spotyka się z uznaniem ze strony generał Naniski oraz samego króla Ghezo (John Boyega).
Wątek militarno-bitewny to tylko część fabuły Królowej wojownika – drugim przodującym motywem są bolesne doświadczenia pani generał, która w młodości doznała krzywd ze strony wrogiego narodu Oyo. To głównie ta część fabuły nadaje filmowi Prince-Bythewood kobiecego wymiaru – trauma, jaką wywołała w głównej bohaterce przemoc ze strony mężczyzn, popycha ją do brutalnego wystąpienia przeciwko nim. Jako generał Agojie bez przerwy mierzy się z najeźdźcami, którzy w jej oczach są kolejnymi wcieleniami jej oprawców. Krzywda, która wciąż pozostaje w niej żywa – a dowiadujemy się tego m.in. z koszmarów, które dręczą Naniskę – zbliży ją do młodej Nawi, która okaże się podobna do swej dowódczyni nie tylko pod względem zapału do walki i oddania wobec króla. W to wszystko wpleciony zostaje jeszcze wątek portugalskich kolonialistów (wciśnięty tu ewidentnie na siłę Hero Fiennes Tiffin, gwiazdor serii After), którzy są dodatkowym zagrożeniem dla niezależności i integralności królestwa Dahomeju.
Królowa wojownik chciałaby być kilkoma filmami naraz – feministycznym dramatem, kinem akcji, a nawet esejem o kolonializmie. Ostatecznie nie jest żadnym z tych filmów – gatunkowe niezdecydowanie Giny Prince-Bythewood powoduje, że to historyczne widowisko niepotrzebnie się rozdrabnia, nie dostarczając satysfakcjonującego rezultatu w żadnej z tych konwencji. Gdy wydaje się, że jako widowiskowy film akcji Królowa wojownik sprawdzi się doskonale, bo choreografia walk jest na wysokim poziomie, Prince-Bythewood każde swym aktorom (zwłaszcza Davis i Boyedze) uderzać w patos niczym w Dzwon Zygmunta – odświeżająco wypada jedynie dynamika Lashany Lynch i Thuso Mbedu, gdyż więcej w niej spontaniczności i autentyzmu niż we wszystkich innych relacjach w tej opowieści. Nie wybrzmiewa też należycie feministyczny przekaz, który – jak mniemam – miał nieść się głośno i wyraźnie. Bo choć oglądamy film o potężnych bohaterkach, niekłaniających się mężczyznom, to Królowa wojownik zdaje się mówić, że ostatecznie doświadczeniami formatywnymi dla kobiety jest macierzyństwo i fizyczne zbliżenie z mężczyzną. Serio, drogie panie?
Po ogłoszeniu nominacji do Oscarów podniosło się larum, jakoby Akademia znowu świadomie zignorowała czarnoskórą reżyserkę i celowo nie nominowała Giny Prince-Bythewood. Znowu też nie bierze się pod uwagę, że Akademia mogła po prostu dostrzec, że film tej reżyserki jest zwyczajnie średniej jakości – że wcale nie stanowi żadnej inspiracji do emancypacji dla czarnoskórych kobiet, że nie dowozi na żadnej płaszczyźnie: scenariuszowej, aktorskiej (mimo że udało się tu zebrać połowę największych obecnie czarnoskórych gwiazd), a tym bardziej na reżyserskiej. Choć wizualnie nie brak Królowej wojownik kinowego rozmachu, pod względem tekstualnym brakuje mu głębi. To jeden z tych filmów, który trafił do kin, ale bardziej pasowałby do biblioteki którejś ze streamingowych platform.