FILMOWI PREZYDENCI, na których moglibyśmy zagłosować
Prawi, mężni, potrafią wziąć sprawy w swoje ręce, a ich jedynym minusem jest to, że zbudowano ich z celuloidu, więc nie możemy na nich zagłosować. Niezbyt trudno byłoby stworzyć listę filmowych prezydentów-skurczybyków, których nigdy nie chcielibyśmy widzieć na prawdziwym stanowisku i na jej czele stałby pewnie Frank Underwood. A jak mają się filmowe sprawy z prezydentami, których można obdarzyć zaufaniem? Jest w czym wybierać, a my zajęliśmy się tak różnymi definicjami “dobrej głowy państwa”, jak to tylko możliwe.
Twórcy często zajmują się figurami królów oraz prezydentów nie tylko dlatego, że są ciekawe. W Stanach Zjednoczonych funkcja prezydenta darzona jest szczególną, popkulturową estymą z powodu swojej integralności z okresami przełomowych wydarzeń, obrazy te są jednak o wiele bardziej zniuansowane niż filmowe reprezentacje królów, które jakoś nie mogły się wyzwolić ze starożytnych archetypów. Wszak prezydent to człowiek często zmagający się z problemami wewnętrznymi i zewnętrznymi swojego państwa, pełny sprzeczności, przywar, ale również bohater, z którym możemy się utożsamiać, jeśli pokazuje się go jako zwyczajnego człowieka z brzemieniem ponadludzkich wyborów. Premiera świetnej biografii ambiwalentnego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Dicka Cheneya to dobry pretekst, aby zastanowić się, na którą filmową głowę państwa byśmy z chęcią oddali swój głos.
Niechowający głowy w piasek Thomas J. Whitmore z Dnia Niepodległości
Moglibyśmy tutaj nie wspominać o abominacji, którą wzbudza kontynuacja oryginału, ale prezydentowi Whitmore’owi przyszło rządzić państwem w bardzo nieciekawych czasach i należy mu się szacunek. Kryzys przyszedł nie z zapadającego się systemu ekonomicznego, ale z… gwiazd, a prezydent poradził sobie z tym problemem dwa razy. Whitmore grany przez Billa Pullmana nie tylko popisał się uczciwością jako głowa państwa w czasie wojny z kosmitami, która miała miejsce w 1996 roku, lecz także w czasie powtórnej elekcji. Jego dalsze losy można było śledzić w kontynuacji Dnia Niepodległości, która wprawdzie nie dorównywała poziomowi pierwszej odsłony tego lekkiego SF, ale całkiem zgrabnie i smutno domknęła wątek byłego prezydenta, który zasłynął kiedyś jednoczącą wszystkie państwa i podnoszącą na duchu przemową w czasie pierwszej walki z kosmicznym najeźdźcą. Słynne słowa nawołujące do walki trąciły myszką już w chwili premiery, a sam prezydent wydaje się zbudowany z tektury, ale ratuje go fakt, że zaraz po płomiennej mowie sam wsiadł do F-16, aby walczyć z wrogiem. I właśnie dlatego dobrze byłoby mieć prezydenta, który każde swoje słowo od razu potwierdza czynem, a jego nienagannej fryzurze nie są nawet straszne lasery obcych.
Rodzinny i waleczny James Marshall z Air Force One
Los byłego wojskowego, który został prezydentem, mógłby z powodzeniem stać się kontynuacją przygód Jacka Ryana z serii książek i filmów według fabuł Toma Clancy’ego. Zresztą Ryan w pewnym momencie swojego życia sam został prezydentem, ale nie o nim teraz mowa. Air Force One jest bowiem autonomicznym bytem, który nieco odwraca schemat znany chociażby z Ucieczki z Los Angeles, gdzie prezydent bywał bezbronny w starciu z porywaczami. Tym razem Harrison Ford wciela się w mężczyznę, który sam musi pokonać rosyjskich terrorystów, a przy okazji uratować swoją rodzinę. Prezydent Marshall łączy w sobie determinację Richarda Kimble’a ze Ściganego, zadziorność Hana Solo i zimną krew wspomnianego Jacka Ryana. Wprawdzie mamy tutaj do czynienia raczej z mieszanką sensacji i kina politycznego, a nie typowym filmem akcji, ale postać grana przez Forda całkiem nieźle radzi sobie jako bohater w stylu Johna McClane’a. Obowiązkowe, twardzielskie zdanie wypowiedziane w kierunku wroga, brzmiące „wypad z mojego samolotu!”, tylko umacnia obraz prezydenta, który kupuje nasz szacunek czynem, a nie dobrym publicity.
Zakochany Andrew Shepherd z Prezydenta – miłości w białym domu
Podobne wpisy
Łatwo jest polubić Michaela Douglasa wcielającego się w prezydenta Shepherda z dwóch powodów: jest człowiekiem z krwi i kości, który po prostu chce ponownie kochać, zbudowanym na zasadzie przeciwności afer znanych z prasy brukowej. Okazuje się, że o miłości w Białym Domu można opowiadać językiem komedii romantycznej, a bohaterowie filmowi są wciąż ciekawi, gdy los rzuca im pod nogi zwyczajne problemy, które tylko dla niepoznaki rozgrywają się w niezwyczajnej scenerii. Wprawdzie mamy tu do czynienia z wdowcem, któremu miłość i ponowna elekcja (ponad 60-procentowe poparcie!) należą się jak koniom owies, ale nie jest to wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać. Gdy Shepherd poznaje uroczą aktywistkę ekologiczną graną przez Annette Bening, jasne się staje, że wkrótce otrzyma kilka prawych prostych od prawdziwego uczucia, mediów i adwersarzy dybiących na stołek prezydencki. Jak to wszystko się kończy? Nie zdradzimy, ale polecamy Prezydenta – miłość w Białym Domu szczególnie w okresie wyborów, choćby samorządowych, aby przypomnieć sobie, że życie osobiste głowy państwa to również misternie wypromowany produkt. Miło jest odzyskać przyziemną perspektywę, przywracającą wiarę w to, że uczucie może czasem wygrać w starciu z interesami.
Opanowany Dick Cheney z Vice
Tak, owszem, załapał się i on, chociaż rewelacyjny film Adama McKaya wcale nie wybiela amerykańskiego wiceprezydenta z czasów rządów George’a Busha młodszego, ale zadaje wiele intrygujących pytań o naturę władzy. Tej prawdziwej, nielukrowanej i gotowej działać w najmroczniejszych chwilach kraju. Technicznie rzecz biorąc, Cheney był nawet przez chwilę głową państwa, gdy 29 czerwca 2002, zgodnie z postanowieniami 25. poprawki do konstytucji, Bush w związku z poddaniem się badaniom lekarskim realizowanym pod narkozą przekazał Cheneyowi władzę prezydencką na całe dwie godziny. Bohater grany przez Christiana Bale’a jawi się tej satyrze politycznej jako człowiek kompetentny, który pokazuje swoje prawdziwe oblicze w chwilach największego kryzysu. Jest w Vice scena, w której po ataku na budynki World Trade Center wiceprezydent z zimną krwią wydaje rozkazy, chociaż do tego momentu fabuła traktowała go raczej jako cichego obserwatora i oportunistę. Gdy Dick Cheney przemawia wprost do kamery, burząc czwartą ścianę, pyta nas, co byśmy zrobili na jego miejscu. Możemy się wtedy zastanowić nad tym, czy aby paranoiczny początek XXI wieku nie wymagał właśnie w USA obecności takich ludzi – cichych, opanowanych, czekających i niemartwiących się osądem historii.