FILMOWE LEGENDY jutra, czyli współczesne postaci, które staną się IKONAMI
Tony Stark
Tworząc tę listę postanowiłem ograniczyć liczbę superbohaterów i choć w samym MCU znalazłbym kilku kandydatów z potencjałem na stanie się ikonami (Thor, Kapitan Ameryka, Starlord, T’Challa), to wydaje mi się, że największą szansę na to ma twarz rzeczonego uniwersum: Tony Stark/Iron Man w wykonaniu Roberta Downeya Juniora. To od niego wszystko się zaczęło i to na nim skończyła się licząca ponad 10 lat wędrówka (Infinity Saga). Tony na zawsze odmienił superbohaterską odnogę kina, wprowadzając do niej humor, luz i dystans, których na próżno było szukać wcześniej. Końcowe wyznanie z pierwszego Iron Mana postawiło Starka w opozycji do większości udręczonych superbohaterów, walczących do ostatniej kropli krwi o zachowanie tożsamości w tajemnicy, natomiast wewnętrzna podróż, którą odbywa Tony, jest chyba najbardziej rozbudowaną i ujmującą w całym kinie komiksowym. Finał Końca gry zawsze będzie wywoływał u mnie ciarki, a to właśnie zasługa Tony’ego.
Furiosa
Myślę, że mało kto spodziewał się, że Charlize Theron ukradnie film tytułowemu Mad Maxowi, ale dokładnie to się stało. Furiosa, podobnie jak Max, nie mówi wiele, ale jej mimika i czyny znaczą więcej niż tysiąc słów. Ból, niezłomność, furia i determinacja – Theron nadaje swojej postaci tak dużo surowej i nieokiełznanej energii, że nie sposób mieć komukolwiek za złe, że kultowy bohater musi jej trochę ustąpić pola. Nie żebym marginalizował wysiłki Toma Hardy’ego – angielski aktor świetnie sprawdza się w swojej roli i zgrabnie uzupełnia ekranową partnerkę. Ta jest jednak bezkonkurencyjna, a wycharczane do antagonisty w finale „Remember me?!” do dziś jest jednym z najbardziej zapamiętanych przeze mnie momentów. Najlepsza silna postać kobieca XXI wieku i tyle w temacie.
Godzilla (MonsterVerse)
Po dziwacznej wariacji na temat tytułowego monstrum z 1998 roku (Zilla to świetny potwór, ale niekoniecznie Godzilla) Amerykanie odrobili pracę domową z japońskiego i zaprezentowali światu swoją wersję kultowego potwora. Godzilla z 2014 roku (oraz 2019, jak na razie) wzbudza grozę, zdumienie i przede wszystkim zachwyt jako niepowstrzymana siła natury. Siła zupełnie niezainteresowana sianiem destrukcji czy dręczeniem drobnych agresywnych istot, które zdominowały jej świat. Główny potwór MonsterVerse stoi na straży ładu i harmonii w przyrodzie, ni mniej, ni więcej. To znacznie ciekawsze podejście do tematu niż prosty konflikt jaszczur kontra ludzie, a do tego pozwala na uczynienie Godzilli jednego z protagonistów serii. Według mojej wiedzy współczesna amerykańska wizja potwora spotkała się z dużym uznaniem także w Japonii; widzowie docenili zarówno spektakularny ekranowy urok tej Godzilli, jak i poszanowanie dla jej oryginalnych wcieleń. Mam nadzieję, że pomimo finansowego rozczarowania, jakim był zeszłoroczny Król potworów, zobaczymy tę Godzillę na wielkim ekranie jeszcze nieraz. Jeśli chodzi zaś o przyszłoroczne widowisko Godzilla kontra Kong, to mam tylko jedno do powiedzenia: #teamgodzilla.
James Bond (Daniel Craig)
Choć byłem wówczas gówniarzem, do dziś pamiętam jęki towarzyszące wybraniu Daniela Craiga do roli agenta 007. Mój własny ojciec stwierdził wtedy z rozczarowaniem, że „Craig wygląda jak łajza” i była to jedna z grzeczniejszych opinii, jakie można było usłyszeć na ten temat. Potem premierę miało Casino Royale i nagle bardzo wielu osobom zrobiło się bardzo głupio. Craig pokazał, że nie trzeba mieć klasy Seana Connery’ego, uroku Pierce’a Brosnana czy figlarności Rogera Moore’a, żeby być świetnym Bondem. Wystarczy prawdziwy charakter, surowość i element dzikości – nie potrafię uwierzyć w to, że którykolwiek ze wspomnianej trójki rzeczywiście mógłby być bezwzględnym zabójcą, ale mordercze skłonności Craiga kupuję bez mrugnięcia okiem. To współczesny, zainspirowany Bourne’em Bond, który przede wszystkim jest wiarygodny, ale kiedy trzeba, potrafi jak na zawołanie włączyć typowy dla postaci urok i elegancję. Oby Nie czas umierać zapewnił mu godne pożegnanie z serią, a jego następca również dołożył coś ciekawego od siebie. Niezależnie jednak od tego, jak dobry by nie okazał się ten ostatni, wiem, że nie będę jedynym, dla którego Bondem numer jeden zawsze będzie Daniel Craig.
Arthur Fleck/Joker (Joaquin Phoenix)
Jedna z najciekawszych komiksowych postaci i jeden z najlepszych współcześnie pracujących aktorów. To było połączenie, które nie mogło zawieść i nie zawiodło. Phoenix sprowadził ikonę do poziomu człowieka, by następnie status ikony zbudować, ale nie w oparciu o popkulturowy kult Jokera, lecz poprzez poruszającą aktorską wędrówkę. Nie znając tytułu filmu, niejeden widz mógłby nawet nie pomyśleć, że ogląda film o Jokerze, aż do drugiej połowy, w której ten przydomek zostaje wypowiedziany. Po dziś dzień biję się z myślami i próbuję zrozumieć, jak ta sama postać może jednocześnie wzbudzać tak ogromne pokłady mojego współczucia i niechęci. Arthur Fleck dopuszcza się potwornych czynów i popada w kompletny obłęd, a jednak nie potrafię nie myśleć o jego bezsilności w pierwszym akcie historii, o tym, jak w scenie otwierającej film błaga ulicznych chuliganów o to, by przestali się nad nim znęcać. Film Todda Phillipsa nie należy do subtelnych, ale sylwetka jego Jokera zasługuje na pamięć i refleksję.
Bonus: Joker (Heath Ledger)
Dlaczego Heath pojawia się bonusowo? Ano dlatego, że on już od dawna jest ikoną. Według ogromnej rzeszy widzów to najlepszy portret Jokera, jaki widziało kino, i największe osiągnięcie Christophera Nolana podczas kręcenia całej trylogii Mrocznego rycerza. O tej roli napisano i powiedziano już chyba wszystko, co tylko potwierdza jej kulturowe znaczenie. Wielki występ Heatha Ledgera i w pełni zasłużone miejsce w panteonie filmowych złoczyńców.