Enklawy WOLNOŚCI czy upokarzające WIĘZIENIA? SZPITAL PSYCHIATRYCZNY w kinie
I gdy tak zamykały się po raz enty za mną drzwi oddziału, przypominałem sobie, jak to jest w filmach, może też trochę czułem się częścią innej fabuły, iluzorycznej, czasem niebezpiecznej i nieprzewidywalnej oraz co najważniejsze ambiwalentnej. Zapach palarni dochodził do mnie z daleka, chociaż była za rogiem, przynajmniej w tych starych budynkach przy Babińskiego czy na Krakowskiej. Otaczali mnie i się gapili. Niektórzy w wymyślnych ubraniach, a niektórzy bez spodni. Gdzieś tam ktoś krzyczał, żeby Tadek wreszcie ubrał piżamę, ale szybko przestawał, jakby była to tylko kurtuazja. Tadek i tak nie ubierze piżamy, tylko będzie kompulsywnie się masturbował, bo po lekach nie może mieć erekcji, więc niezbyt się martwiłem, że będę musiał wycierać „oszalałą” spermę ze swoim spodni. Kiedyś otoczony przez tę abstrakcyjną kamarylę weszliśmy do tej otchłani, w której zionął ogniem nikotynowy smok w kształcie papierosa. Co ciekawe, wtedy jeszcze nie postrzegałem oddziału jako rodzaju więzienia. Realne doświadczenie jednak często modyfikuje idealistyczne poglądy.
Podobne wpisy
Człowiek z zewnątrz to nie tylko ten, który jest sam w sobie ciekawy, ale również ten, który potrafi docenić sztukę. W większości przypadków zamożność pacjentów jest na niskim poziomie, a i budżet szpitala na tzw. terapię zajęciową nie zapewnia im nie wiadomo jak zróżnicowanych przyborów do rysowania, więc zwykłe ołówki i długopisy są najpopularniejsze. Rysują dosłownie na wszystkim, nawet na sobie. Człowiek z zewnątrz musi oglądać, czy chce tego, czy nie. Nie warto odmawiać, wcale nie ze względu na lęk przed ewentualnym wpadnięciem pacjenta w amok. Warto zobaczyć, co rysują. I pewnego razu, gdy tak oglądałem i częściowo otumaniony papierosowymi wyziewami na chwilę pomieszało mi się, czy jestem na więziennym wybiegu, czy w jakimś tajemniczym ogrodzie, gdzie jednostki niedostosowane odnajdują nową szansę realizacji siebie, coś się zdarzyło i nagle otrzeźwiałem.
Siedziałem, a oni stali. Wyglądałem jak liliput wśród olbrzymów. Każdy z nich, jak to zwykle u czubków, kopcił szluga za szlugiem. A ja razem z nimi. Po którymś machu, kiedy już czuje się ten uzależniający zawrót głowy, coś skapnęło na jeden z oglądanych przeze mnie rysunków. Pamiętam, że był tam naszkicowany w stylu Vangoghowskim człowiek, ale jakiś taki niespokojny. Cały złożony z kresek, przypominających jeża. Kropla gęstego płynu przetoczyła się przez jego narysowaną ołówkiem głowę, dotarła do krawędzi kartki i spadła na moje spodnie, zostawiając za sobą nitkę rozwleczonego śluzu. Kolejne zaraz za nią mniej więcej tą samą drogą dotarły na moją dłoń, kolano i jakimś dziwnym trafem zaplątały się na moim ramieniu. Ich źródłem był Radek, facet po czterdziestce, z zębami czarnymi jak smoła od zepsucia. Ciężki przypadek schizofrenii paranoidalnej. Człowiek raczej bez szans na normalne życie, chyba że zdarzyłby się jakiś medyczny cud. Zapewne po którymś z napadów zwiększono mu dawki leków sedacyjnych, przez co z jego na wpół otwartych ust bez przerwy ciekła zgęstniała ślina. Autorowi rysunkowego dzieła wcale to nie przeszkadzało.
Chciał jedynie, żebym oglądał kartkę z czymś, co miało dla niego w tamtym momencie znaczenie, może nawet większe niż życie. Chciał, żeby moja aprobata jego umiejętności stała się nikłym łącznikiem między mną ze świata zewnętrznego a nim osadzonym… no właśnie, gdzie? I wtedy przypomniałem sobie to, co na chwilę zapomniałem – przekraczając próg oddziału, nie wszedłem w magiczną, dającą upragnioną wolność rzeczywistość, ale na chwilę dałem się zamknąć w nieludzkim więzieniu.