search
REKLAMA
Archiwum

EFEKTY SPECJALNE, których NIE WIDAĆ

Adrian Szczypiński

7 sierpnia 2019

REKLAMA

Jest tak, że można znaleźć trzecią drogę, którą poszedł James Cameron. Ten facet jest naprawdę niesamowity. Puścił bokiem Matrixy, Pottery, Pierścienie i X-Meny. Nie zachłysnął się performance capture jak Zemeckis. Stanął z boku i opracował technologię dla samego siebie. Zorientował się, czego unikać, a gdzie przyłożyć. Avatar to live action, CGI i wszelkie wzajemne połączenia. Ale tu także nie ma ani jednego „efektu specjalnego”! Wszak CGI to fotorealistyczny, niezbywalny element świata przedstawionego, którego nie sposób traktować jako bonus od magików z Wety. Neytiri to nie cyfrowa kopia Zoe Saldany, tylko pełnoprawna ekranowa postać, animowana przez aktorkę. Podobnie jest z resztą rasy Na’vi i całym światem Pandory. Bez CGI Avatar mógłby być najwyżej komiksem. Jeszcze w latach 90. Cameron oszacował same koszty CGI w Avatarze na 400 mln dolarów, czyli dwa razy więcej, niż kosztował cały Titanic. Po latach, wskutek rozwoju technologii, ta kwota znacznie stopniała, ale za tyle forsy nadal nie może być mowy o czymś, co ma działać krótko („efekt”) i wyróżniać się wobec całego metrażu („specjalny”). Technika cyfrowa w przypadku takich widowisk jest sposobem realizacji, a nie okazjonalną atrakcją.

W takim świetle jeszcze idiotyczniej wyglądają wszelkie recenzenckie i krytyczne próby ogarnięcia wielkich dzieł Pixara pod kątem „efektów specjalnych”, „efektów wizualnych” czy co tam jeszcze wpadnie do recenzenckiego łba. Dawno temu, kiedy Toy Story wyznaczyło przełom w sposobie kreacji pełnometrażowego filmu kinowego, nader często próbowano wtłoczyć nową jakość w stare ramki „efektów”, bez próby zrozumienia roli nowych narzędzi w rękach twórców. No, ale tak to już bywa, że to, co nowe, spotyka się z kompletnym niezrozumieniem. W 1982 roku Steven Lisberger i Harrison Ellenshaw tłumaczyli fachowcom z branży, że Tron nie jest dziełem jakiegoś mitycznego superkomputera, tylko owocem mrówczej pracy kilkuset ludzi. Bezskutecznie – nie dostali nawet nominacji do Oscara za efekty do swego przełomowego filmu.

No i ostatni aspekt „efektów, których nie widać”, czyli digital intermediate. Ten ściśle związany z montażem, postprodukcją i masteringiem aspekt przełożenia celuloidowego obrazu na docelowe zera i jedynki mógłby być traktowany przez co bardziej dociekliwych widzów jako jeszcze jeden „efekt specjalny”. Skala i możliwość ingerencji na tym etapie produkcji filmu jest dla standardowego zjadacza popcornu wręcz niewyobrażalna. A jest co poprawiać – modyfikacje kadrowania, oświetlenia, korekcja barwna, nie wspominając o „visual effects” i dźwięku. W dodatkach DVD do 20. Bonda Śmierć nadejdzie jutro zaprezentowano możliwości technologii pod nazwą „digital grading”, dzięki której pochmurny dzień zdjęciowy zamienił się w słoneczny dzionek z pięknym niebem i wszelkimi oświetleniowymi i kolorystycznymi konsekwencjami takiej wymiany, widocznymi nawet na kołnierzyku Pierce’a Brosnana. Ktoś widział tu jakikolwiek „efekt”? Nie miał prawa. Na szczęście jest to wyjątkowo mało widowiskowy etap produkcji, w którym najważniejsza jest technologia, a nie bikini Halle Berry. Napis w czołówce „film editor” jest dla widza kompletnie nieważny, choć to właśnie montażysta odpowiada za ostateczny kształt filmu. Gdzież więc szukać świadomości o całej armii technologicznych freaków, którzy siedzą miesiącami nad cyfrowym masteringiem!

Do czego zmierzam tymi przykładami? Do tego, by ostrożniej bawić się w uważnego widza, który zobaczy mecz quidditcha i zadowolony z siebie krzyknie „efekty!”. Po pierwsze – jest ich dużo więcej, niż można dostrzec; przecież praca autorów efektów czasami polega na tym, byśmy niczego się nie domyślili. Po drugie – w filmach znacznie bądź całościowo opartych na CGI termin „efekty” traci rację bytu. Wreszcie po trzecie – by przestać demonizować znaczenie „efektów”, przypisując im główną rolę w osiągnięciu celu, polegającego na zadziwieniu widza. Komputer to już tylko kolejne narzędzie w ręku twórcy, a nie wynajmowany na pół godziny kuferek czarnoksiężnika.

Na koniec najbardziej obrazowe porównanie. Kiedyś animację poklatkową w filmach aktorskich (stary King Kong, Jazon i Argonauci, filmy Zemana) traktowano jako efekt specjalny. Ale pokażcie mi choć jednego człowieka na świecie, który takąż animację w Misiu Uszatku nazwie „efektem”. Nie ma? Dziękuję i życzę pora na dobranoc. Zdrowo i bez efektu. Efektu jojo oczywiście.

REKLAMA