DOKTOR WHO. Recenzja dziesiątego sezonu
Natomiast żeby było jasne – narzekam, ale przy oglądaniu większości odcinków bawiłam się dobrze. Najgorzej wypadło Lie of the Land, zamknięcie historii Mnichów, ponieważ Moffat zastosował swoją ulubioną taktykę pod tytułem „nie wiem, jak z tego wybrnąć, niech ktoś się rozpłacze i przeciwnik wymięknie”. W Knock Knock gościnnie pojawił się natomiast David Suchet – nie miał zbyt dużo czasu ekranowego, ale wystarczająco, by zmiażdżyć aktorsko wszystkich poza Capaldim (no ba!). Na bardzo duży plus zapisuję także Smile, podczas którego ciągle myślałam, że ktoś naczytał się za dużo Michaela Crichtona, a szczególnie Roju (swoją drogą naprawdę świetna książka, może by ktoś to w końcu zekranizował).
Znakomicie ogląda się też Capaldiego, Gomez i Johna Simma razem na ekranie. O powrocie Simma wszyscy wiedzieli już od dawna, a jeszcze dodatkowo Moffat postanowił zabawić się w Prestiż, czego normalnie nie uznałabym za zaletę, ale tutaj się sprawdziło. Ta trójka w ostatnim odcinku mogła pokazać, na co ich stać. Mistrz Simma był tym razem bardziej stonowany i spokojniejszy niż w czwartym sezonie, kiedy go ostatnio widzieliśmy, ale dało się wyczuć, że pod czaszką wciąż ma niektóre klepki poluzowane. Chociaż nie boję się spoilerów i nigdy ich nie unikam, żałuję trochę, że nie udało się utrzymać w tajemnicy jego powrotu. Czy udanie czy nie, trzeba przyznać, że Steven Moffat dość konsekwentnie tworzył swoją erę Doktora Who i nie wracał do poprzednich czterech sezonów Russella T. Daviesa, więc pojawienie się Simma stanowiłoby naprawdę wielką niespodziankę.
Odkąd ogłoszono, że Matta Smitha zastąpi Peter Capaldi, uważałam, że to doskonały pomysł. Widziałam Capaldiego w paru rolach, ostatnio wpadł mi jeszcze w oko w Niebezpiecznych związkach z Glenn Close, i wiedziałam, że jest znakomitym aktorem. Christophera Ecclestona uwielbiałam za charyzmę i niesamowity talent, Davida Tennanta lubiłam, a Matt Smith także był uzdolniony i zabawny jako Jedenasty, ale i on, i Tennant grali trochę za długo. Przejedli mi się młodzi, piękni Doktorzy, do których wzdychały towarzyszki (i fanki). Należało obsadzić kogoś, kto będzie starszy i zagra takiego właśnie Doktora: marudę, zrzędę, do tego depresyjnego. Peter Capaldi, ze swoimi nastroszonymi brwiami i szkockim akcentem, nadawał się idealnie. I nie zawiodłam się – wczucie się w rolę zajęło mu parę odcinków, ale oglądało się go z przyjemnością, bo Dwunasty Doktor stanowił miłą odmianę. Nareszcie był marudny, gburowaty, nie rozumiał ludzi i nie bardzo za nimi przepadał.
Podobne wpisy
Zanosi się na to, że odcinek świąteczny będzie emocjonujący, bo Dwunasty Doktor spędzi go najprawdopodobniej w towarzystwie Pierwszego Doktora. William Hartnell zmarł wprawdzie w 1975 roku, lecz w 2013 roku w An Adventure in Space and Time zastąpił go David Bradley (Harry Potter, Wirus, Gra o tron, Broadchurch… i wiele, wiele innych), i pojawi się też teraz. Wraz z odcinkiem świątecznym – w którym, mam nadzieję, będzie trochę więcej Bożego Narodzenia niż rok temu… – nadejdzie koniec ery Stevena Moffata. Wraz z nim odchodzą Peter Capaldi, Matt Lucas, Michelle Gomez i być może – oby, błagam – Pearl Mackie. Mija siedem lat, odkąd Steven Moffat przejął stery. Nie da się ukryć, że pod jego rządami Doktor Who zyskał jeszcze większą popularność, ale zarazem też spotkał się ze sporą falą krytyki, do której się zresztą niejednokrotnie przyłączałam. Moffat pewnych rzeczy nie potrafi po prostu zrobić.
Nie umie na przykład uśmiercić swoich bohaterów. Nikogo nie spotkało nic rozdzierającego i przykrego. Amy i Rory zostali odesłani gdzieś w przeszłość, ale spędzili razem resztę swojego życia, tak jak tego pragnęli. Clara Oswald zginęła, ale nie zginęła – podróżuje gdzieś z Ashildr. Bill Potts zginęła, ale nie zginęła – podróżuje gdzieś ze swoją dziewczyną. Nie licząc Bill, która wciąż jednak ma na to szansę, wszyscy też wracali „jeszcze tylko na chwilę, na jedną scenę”, co też sprawiało, że człowiek mniej przejmował się ich losem.
Zapędza samego siebie w kozi róg, po czym rozwiązuje problem uczuciami. Najlepszym tego przykładem The Snowmen, wczorajsze The Doctor Falls i The Lie of the Land. Jeśli nie wiesz, co zrobić, bo przeciwnik twoich bohaterów jest zbyt potężny, niech ktoś się rozpłacze albo pomyśli coś sentymentalnego – wróg nie będzie miał wyjścia i choćby był nie wiadomo jak bezwzględny, ugnie się pod tymi emocjami i ucieknie z pola bitwy. Wygodne, ale dla widza frustrujące jak cholera.
Nie potrafi planować spójnych historii. Zazwyczaj wychodzą mu małe odcinki (choć mój znajomy parę lat dopatrzył się błędu w koncepcji uwielbianego przez wszystkich Blink), ale nie potrafi poradzić sobie, jeśli musi zaplanować coś na jeden sezon – a już nie daj Boże na dwa. Nawet nie będę zaczynać wyliczać, ile wątków zaczął i jak wielu z nich nie zamknął. Zdecydowanie był już najwyższy czas, żeby oddać władzę komuś innemu.
Na razie przed nami czekanie na nowego Doktora i towarzyszkę (towarzysza?). W sieci roi się od dyskusji na ten temat – mężczyzna? kobieta? Proponowanych nazwisk jest całkiem sporo, od Tildy Swinton po Krisa Marshalla. Nie wiadomo jeszcze, w jakim kierunku stylistycznie pójdzie Chris Chibnall, ale sądząc po Broadchurch, przed nami odcinki kameralne, skoncentrowane nie na szalonym tempie, pokręconych zwrotach akcji i efektownych wybuchach, ale na charakterach bohaterów, rozmowach i niejednoznacznych sytuacjach. Nie wiem jak wy, ale ja nie mogę się doczekać.