search
REKLAMA
Seriale TV

DOKTOR WHO. Recenzja dziesiątego sezonu

Kornelia Farynowska

2 lipca 2017

REKLAMA

Recenzja zawiera spoilery.

W Wielkiej Brytanii wyemitowano wczoraj wieczorem finał dziesiątego sezonu Doktora Who. Przed nami jeszcze odcinek świąteczny, w którym pożegnamy się z obecnym producentem, Stevenem Moffatem, obecnym Doktorem Peterem Capaldim, obecną Mistrzynią Michelle Gomez i prawdopodobnie także z obecnymi towarzyszami – Bill Potts graną przez Pearl Mackie i Nardole’em granym przez Matta Lucasa. Będzie to rzeczywiście koniec ery – po Moffacie stery przejmie Chris Chibnall, producent Broadchurch. Poszukiwania nowego Doktora – lub Pani Doktor – trwają, a tymczasem małe wspomnienie sezonów z Peterem Capaldim oraz krótkie podsumowanie rządów Moffata w Doktorze Who.

Ósmy sezon nie zaczął się najlepiej – Clara widzi nowego Doktora i nie wie, kim on jest, mimo że jakieś dwa odcinki temu poznała każdą jego regenerację i wszystkie wspomnienia, serio? – ale na szczęście dość szybko się poprawił. Zmieniła się atmosfera, Dwunasty Doktor był bowiem znacznie bardziej depresyjny i zrzędliwy niż Jedenasty. W kolejnym sezonie klimat utrzymano, a jakość odcinków podskoczyła – jedyny naprawdę fatalny odcinek to Sleep No More. Wprowadzono natomiast ciekawą postać Ashildr, granej przez Maisie Williams (doskonale znanej fanom Gry o tron z roli Aryi Stark). Ten sezon to natomiast ostatni Jenny Coleman. Jej Clara od dawna próbowała pogodzić normalne życie z wycieczkami w kosmos, i odkryła, jak niegdyś Amy i Rory, że może mieć albo jedno, albo drugie, ale nie oba naraz. Bardzo lubiłam Clarę, ale będę twierdzić, że jej historia miałaby mocniejszy, silniejszy wydźwięk, gdyby bohaterka nie przeżyła finału siódmego sezonu – byłaby to idealna klamra dla tej postaci. Steven Moffat postąpił jednak po swojemu – o czym więcej później.

Gdy Jenna Coleman odeszła, zastąpiła ją Pearl Mackie w roli Bill Potts. Sądząc po reakcjach w Internecie, należę do zdecydowanej mniejszości, ale chyba jeszcze żadna towarzyszka nie działała mi tak na nerwy. I od razu uprzedzę wasze oskarżenia: nie jestem rasistką i nie jestem homofobem. Wobec towarzyszek mam dwa wymagania: aktorka musi być dobra (zwłaszcza jeśli ma grać z Capaldim!) i musi być chemia między bohaterami. Aktorzy albo postacie mogą sobie być czarni, żółci, fioletowi, żonaci, hetero, homo, trans, co tylko chcą, naprawdę nie mam żadnych preferencji. Nie będę się bawić w poprawność polityczną: chemii widziałam ostatnio więcej w Rose między Mickeyem Smithem a gumowym koszem na śmieci niż przez cały sezon między Mackie a Capaldim, natomiast Pearl Mackie to po prostu jedna z bardziej drętwych aktorek, jakie przewinęły się przez nowego Doktora Who. Jej umiejętności ograniczają się do przechylania głowy, wytrzeszczania oczu i otwierania ust w szoku.

Na charyzmę Mackie zatem także nie można było liczyć. W dodatku scenarzyści nie mogli się zdecydować, czy zrobić z Bill błyskotliwą mądralę, czy skończoną kretynkę, więc starali się równocześnie udowodnić, że potrafi myśleć, i pokazać, że jest trochę tępawa. Chwilami brzmiało to jak dialogi z najgłupszych seriali kryminalnych: „to musiało być morderstwo”, „masz na myśli, że ktoś ją zabił?”, „tak, to na pewno nie samobójstwo”, „ach, czyli to musi być morderstwo”, „tak, to morderstwo”. Zastąpcie morderstwo kosmosem albo obcymi i będziecie wiedzieć, na jakim poziomie stały chwilami wypowiedzi Bill.

Scenarzyści ewidentnie się starali, żeby widzowie polubili Bill. Przypomina bardzo Rose Tyler – nie jest wykształcona, ale braki w edukacji nadrabia empatią. Tak na marginesie, nie ma siły, żebym polubiła bohaterkę, która wprawdzie oglądała Terminatora, ale za to nie rozumie, dlaczego pewną postać nazwano Piętaszkiem. Pewnie dlatego, że musiałaby wziąć do ręki książkę. W każdym razie – Stevena Moffata niejednokrotnie oskarżano o to, że stworzone przez niego kobiety w Doktorze Who są jednakowe i mówią tak samo, nic więc dziwnego, że w końcu sięgnął po typ bohaterki, która już wcześniej się sprawdziła i do dziś pozostaje jedną z najbardziej lubianych towarzyszek.

Tę samą taktykę zastosował najwyraźniej przy planowaniu całego dziesiątego sezonu. W zasadzie każdy odcinek to zrzynka z czegoś, co już się kiedyś pojawiło. Nie szukając daleko, Thin Ice to po prostu The Beast Below, tylko w Londynie. Losy Bill w dwóch ostatnich odcinkach są powtórką sprzed trzech lat, gdy w Asylum of the Daleks poznaliśmy Oswin Oswald; tylko zamiast Daleków mamy Cybermenów. Bill musi też trochę poczekać na Doktora, żeby mogła dołączyć do elitarnej grupy towarzyszy, którzy zawodowo zajmują się właśnie czekaniem, jak na przykład Jack Harkness, Amy Pond i Rory Williams. A historia Bill Potts kończy się tak samo, jak Clary Oswald – umiera, ale nie umiera, i razem z inną dziewczyną podróżuje po kosmosie, trochę będąc człowiekiem, a trochę nie.

Jak można – mając tyle możliwości i budżet większy niż przysłowiowe pięć funtów – wciąż w kółko powtarzać te same historie?

Popełniło się też Moffatowi kilka innych wpadek. Doktor musi strzec tajemniczego skarbca, jeśli zaniedbuje obowiązki, Nardole go strofuje, a koniec końców to on wypuszcza Missy. Bez żadnych konsekwencji wobec niego, Doktora czy samej Missy, która w dodatku przechodzi jakąś dziwną przemianę i na przestrzeni dwóch czy trzech odcinków magicznie postanawia naprawić swoje błędy. Moffat chyba chciał wykorzystać modę na niedobrych, ale dobrych bohaterów, tylko nie wiedział, jak się za to zabrać. W efekcie wyszło nudno, mało emocjonująco i bez przekonania.

REKLAMA