search
REKLAMA
Action Collection

WYDZIAŁ WEWNĘTRZNY. Psy na wygnaniu

Jacek Lubiński

26 listopada 2019

REKLAMA

Zaufaj mu… jest gliną*

Gdyby na ulicach polskich miast przeprowadzić ankietę, to pewnie nie znalazłby się nikt, kto mógłby coś konkretnego powiedzieć o Internal Affairs aka Sprawy wewnętrzne (pierwotne rodzime tłumaczenie) aka zabójcze, tureckie Gizli iliskiler. Gdyby to samo zrobić w USA, to może znalazłoby się parę osób, ale też nie byłby to satysfakcjonujący wynik. Innymi słowy jest to film, o którym kinomani z pewnością słyszeli w dniu premiery, a potem ewentualnie udało im się obejrzeć go na kasetach wideo lub w telewizji. Ale dziś pamiętają go tylko nieliczni, o darzeniu estymą nie wspominając. A piszę o tym nie bez kozery, bowiem właśnie zapowiedziano… remake rzeczonego dzieła, któremu niedługo stuknie już trzydzieści lat.


Ten blisko dwugodzinny thriller od Paramount Pictures w reżyserii Mike’a Figgisa przyniósł zaledwie niecałe 28 milionów dolarów wpływów, zatem trudno tu mówić o jakimś wielkim sukcesie i potencjale na kolejne gigantyczne dochody. Rzeczony remake nie ma też sensu od strony technicznej, bo film wciąż doskonale się trzyma. Klimatyczne zdjęcia Johna A. Alonza (Chinatown) świetnie oddają ówczesne Los Angeles – zarówno skąpane w mrokach gorących, kalifornijskich nocy, jak i za dnia – a muzyka, którą z Brianem Banksem i Anthonym Marinellim współtworzył sam reżyser, to jeden z tych rzadkich przykładów prostej, acz pełnej niesamowitego charakteru ilustracji z nerwem (notabene soundtrack nigdy nie doczekał się oficjalnego wydania, jedynie parę krótkich fragmentów znajduje się na kompilacji Figgis On Figgis, czyli albumie zawierającym wybrane pozycje z filmografii twórcy). Atmosfera filmu jest zatem niepodrabialna i już choćby w tym względzie nowa wersja będzie miała pod górkę.

Oczywiście to wszystko byłoby bez znaczenia, gdyby sama historia nie wzbudzała emocji. Ale i tutaj Wydziałowi wewnętrznemu nie można nic zarzucić. Scenariusz Henry’ego Beana (Fanatyk) nie jest co prawda pozbawiony pewnych fabularnych uproszczeń i drobnych potknięć (naciągana końcówka), ale za to jest niegłupi, konsekwentnie poprowadzony i traktuje dany temat w sposób dorosły, bezkompromisowy – czyli raczej nie w typie dzisiejszego Hollywood. Świetna jest również obsada, wśród której znajdziemy takie nazwiska jak Laurie Metcalf, Nancy Travis, William Baldwin, Annabella Sciorra, Xander Berkeley i John Kapelos, pomiędzy którymi przemyka też przyszły kolekcjoner błyskotek, Elijah Wood. Rzecz jasna prym wiodą tu jednak będący wtedy u szczytu sławy Richard Gere i Andy Garcia, którzy bez żadnego problemu potrafią pokazać się ze swojej twardej strony, co czyni ich ekranowe starcie niezwykle ekscytującym. Jest to więc film, który posiada wszystko to, co tygryski lubią najbardziej. Ale zaraz, zaraz. O czym w ogóle on jest? Już piszę.

Garcia gra Raymonda Avilę – policjanta o latynoskich korzeniach, który właśnie dostał się do niesławnego, tytułowego wydziału wewnętrznego policji Los Angeles (czyli policji w policji, gdzie transfer uważa się raczej za wygnanie, bo donosi się na swoich). Jego pierwszym zadaniem jest dochodzenie w sprawie byłego kolegi z akademii. To prowadzi go z kolei do Dennisa Pecka (Gere) – oficjalnie pozornie dobrego gliny, który pod przykrywką munduru robi, co chce, i jest całkowitym przeciwieństwem idealnego stróża prawa. Raymond bierze go pod lupę, jednak Peck jest bardzo doświadczony i nie zamierza się łatwo poddać – aby wygrać, nie cofnie się przed niczym, włączając w to morderstwo. Rozpoczyna się prawdziwa wojna nerwów i charakterów, w której wszystkie chwyty są dozwolone i nikt nie może czuć się bezpiecznie…

Tak w skrócie przedstawia się ten prekursor wychwalanego Dnia próby, od którego jest, mimo wszystko, znacznie bardziej duszny. To zresztą też ciekawszy aktorski pojedynek, zostawiający w tyle relację Denzela Washingtona z Ethanem Hawkiem, którzy działali raczej na zasadzie relacji mistrz – uczeń. Tymczasem Garcia i Gere niemal od razu skaczą sobie do gardeł. Smaczku dodaje tu zresztą fakt, że na planie niezbyt się lubili, więc napięcie pomiędzy nimi i wszelkie fizyczne starcia były prawdziwe. Czy dziś da się to przebić? Wątpię. A dzięki temu film zyskuje przecież na dramaturgii, zaskakuje, a niekiedy nawet szokuje zwrotami akcji, których dziś nikt by pewnie nie nakręcił w podobny, pozbawiony politycznej poprawności sposób (doskonała scena małżeńskiego spięcia w restauracji zostałaby zapewne spalona na stosie przez feministki XXI wieku).

Wspomniany doskonały duet aktorski uzupełnia solidna grupa pełnokrwistych postaci drugoplanowych (gdzie, wbrew pozorom, kobiety nie są sprowadzone do bezbronnych ozdobników) oraz naprawdę porządna, acz daleka od blockbusterowych fajerwerków akcja. To w końcu nie krzykliwi Bad Boys, którzy lśnią niczym porsche, którym się poruszają, lecz produkcja zdecydowanie bliższa realizmowi i późniejszym tytułom pokroju W cieniu chwały czy Policja, które również mierzyły się z prześwietlaniem nieuczciwych gliniarzy. Ducha Internal Affairs czuć też oczywiście w koreańskiej Infiltracji (później efektownie przerobionej przez Scorsesego), której tytuł angielski brzmi wszak… Infernal Affairs.

W dodatku film Figgisa praktycznie wyczerpuje temat, choć przecież wcale nie był pierwszym ukazującym brud za odznaką (wcześniej mieliśmy w końcu na przykład Serpico). A czyni to głównie za pomocą może nie błyskotliwych, ale na pewno konkretnych dialogów, które nie owijają niczego w bawełnę („Są uprzejmi tylko dlatego, że się nas boją”). Czy można tu powiedzieć coś nowego, bez popadania w banał lub schemat? Chyba nie, bo choć czas nieubłaganie prze do przodu i widok funkcjonariuszy posługujących się dziś już wielce archaicznym sprzętem może wywoływać uśmiech, tak sposoby działania i cel przyświecający kolejnym wcieleniom „brudnych Harrych” pozostaje niezmiennie ten sam. Może niektórzy z nich są bardziej nonszalanccy w swoich poczynaniach (Gere jest w tym filmie pozbawiony skrupułów, ale wciąż zachowuje dobrą minę), które też nie są już równie szokujące dla społeczeństwa jak kiedyś.

Z drugiej strony cały krajobraz wokół korupcji oraz policji znacząco się zmienia, nie tylko w kwestiach rasowych. Techniczne nowinki stają się dla obu stron barykady równie przydatne, co uciążliwe, a archetyp twardego faceta w mundurze odchodzi do lamusa (zresztą nawet i u Figgisa partnerka Garcii jest lesbijką i nikt nie drze o to szat). Odmłodzenie trochę Wydziału wewnętrznego być może dałoby nowe życie tej opowieści, pchnęłoby ją na nowe, bardziej kontrowersyjne tory. Ale czy stałaby się ona przez to lepsza? Na to pytanie warto odpowiedzieć sobie samemu, sięgając po wciąż trzymający fason, nadal doskonale oglądający się oryginał, który nie jest z pewnością kinem doskonałym, ale w swojej klasie nie ma sobie równych.

* Ten tagline filmu jest przerobionym fragmentem dialogu, w którym na pytanie o to, czy można mu zaufać, Gere rozbrajająco odparowuje: „Oczywiście. Jestem gliną”.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA