AIR FORCE ONE. Podniebna „Szklana pułapka”
Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Szklana pułapka zmieniła oblicze kina akcji, czyniąc zeń nieco mniej radosne pole do rozwałki, a umięśnionych, niezniszczalnych komandosów zastępując zwyklejszymi, choć równie walecznymi ludźmi z krwi i kości. Echa przygód Johna McClane’a oglądamy na ekranach do dziś, nie tylko w coraz to gorszych sequelach filmu Johna McTiernana czy kolejnych inkarnacjach zbliżonego, tylko rozegranego w innych dekoracjach pomysłu (zamknięty w jednej lokacji heros sam przeciw wszystkim). Pochodzące z 1997 roku Air Force One doskonale wpisuje się w ten schemat, jednocześnie powracając trochę do epoki przesady polanej patosem poprzez uczynienie głównym bohaterem prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Paradoksalnie przebój Wolfganga Petersena, twórcy legendarnego Okrętu i nie mniej znakomitej Na linii ognia, byłby lepszą czwartą Szklaną pułapką niż ostatecznie powstałe dekadę później Die Hard 4.0. Spełniał ku temu niemal wszystkie niezbędne warunki, a poszczególne sceny i pojedyncze pomysły wręcz jakby żywcem przepisane z tego klasyka gatunku. Jednak Air Force One stało się kolejnym – i ostatnim w latach 90. – przebojem kasowym dla Harrisona Forda, który bez problemu uczynił ekranowego przywódcę US&A, Jamesa Marshalla, nieosiągalnym w prawdziwym życiu ideałem amerykańskich cnót i waleczności. Co ciekawe, debiutancki scenariusz Andrew W. Marlowe’a – późniejszego autora serialu Castle – powstał z myślą o Kevinie Costnerze. Ale gwiazdor był zbyt zajęty swoim Wysłannikiem przyszłości i musiał odmówić tej kadencji (do polityki wrócił trzy lata później, kręcąc historyczne Trzynaście dni, ale prezydentem, jak dotychczas, już nie został). Padło zatem na Forda, który, żeby było śmieszniej, przed laty odrzucił napisaną dla niego rolę w Epidemii Petersena, gdzie ostatecznie zagrał Dustin Hoffman.
Oglądając tego akcyjniaka blisko ćwierć wieku od premiery (!), trudno jednak wyobrazić sobie kogoś innego na prezydenckim stołku. Ford jest tu co prawda po prostu sobą i wciąż pachnie lekko Jackiem Ryanem, który wygodne biuro musi zamienić na pole bitwy. Marshall wydaje się ciut biedniejszym klonem tamtej postaci, podobnie do McClane’a walczącym przede wszystkim o własną rodzinę, przez co aktor nie tworzy tu jakiejś głębokiej roli. Ale charyzmy, prezencji i sympatii odmówić mu nie można – nawet gdy umorusany krwią z satysfakcją pacyfikuje rosyjskich oprawców, którym zamarzyło się przejęcie tytułowego samolotu. Jego samolotu. Tego prezydenta lubimy, temu prezydentowi kibicujemy i w ogóle in Ford we trust. A o tym, że jest on urodzonym przywódcą, niech świadczy fakt, iż po tym, jak ekipie odmówiono wstępu na pokład prawdziwego Air Force One, wystarczył jeden telefon aktora do Białego Domu, żeby to zmienić. America, fuck yeah!
Na przeciwległym biegunie tego swoistego Air Ford Fun stoi Gary „Everyooone!” Oldman, który ponownie jest bezwzględnym zwyrolem lubiącym krzyczeć co drugą scenę. I on też nie odbiega tu od swojego zwyczajowego wizerunku. Udając rosyjski akcent, próbuje dodać nieco charakteru swojej postaci, ale ani na chwilę nie zbliża się do poziomu wybitności z Leona zawodowca. Widać, że przyjął rolę tylko po to, żeby mieć za co wyreżyserować swój debiut – Nic doustnie, którego premiera odbyła się jeszcze przed Air Force One. I chociaż potrafi on utrzymać nasze zainteresowanie w trakcie przedłużającej się absencji Forda na ekranie, to ostatecznie jego czarno-czerwony charakter rozczarowuje – zwłaszcza gdy powołamy się na przysłowie: „prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy”. Oldman aka Iwan kończy marnie, a przy tym jakoś tak bezjajecznie, wręcz na odwal się. Niby panowie ponoć naprawdę obijali sobie mordy na planie, lecz ich pojedynek wypada lepiej w sferze psychicznej – tym bardziej, gdy nie dzielą ze sobą planu – niż fizycznej. Co gorsza, twórcy ciągną tę podniebną batalię jeszcze długo po jego śmierci, sprawiając, że i Ford bez swojego nemezis wydaje się tracić animusz.
Jeśli filmowi Petersena czegoś zabrakło, to właśnie lepszego wyważenia podobnych elementów. Podlany patosem finał nie potrafi się skończyć i traci wypracowany wcześniej rytm, lecąc trochę na oparach. To właśnie w końcowych minutach Air Force One najbardziej trąci tandetą, razi chaosem i kiczem (także z powodu paru kiepsko już dziś wyglądających efektów komputerowych) oraz dosłownie wali po oczach patriotyzmem doskonałym. A obowiązkowy w tego typu kinie wybuch radości połączonej z oklaskami i gratulacjami już w dniu premiery był rzeczą bliską parodii. Podobnie jak sowieckie diabły i ich próba uwolnienia ukochanego dowódcy (Jürgen Prochnow nie odmówił staremu przyjacielowi tego epizodu), będąca zwykłą kalką Szklanej pułapki 2, jednak o wiele mniej przekonującą. Szkoda też gwiazdorskiej, złożonej z weteranów obsady (William H. Macy, Dean Stockwell, Philip Baker Hall, Xander Berkeley, Glenn Close), której przypadły ochłapy w postaci wyświechtanego zbioru figur z prezydenckiego otoczenia. Ich potencjalny brak nie sprawiłby wielkiej różnicy, a być może i przysłużyłby się całości bardziej niż Ford ojczyźnie.
Podobne wpisy
Jak na blockbuster przystało, nie zawodzi za to główna siła nośna, czyli strona techniczna – nominowana zresztą do Oscara za dźwięk (Paul Massey, Rick Kline, Doug Hemphill i Keith A. Wester) oraz montaż (Richard Francis-Bruce świeżo po Twierdzy), które pomagają dozować dramaturgię w odpowiednich dawkach. Całości dopełniają zdjęcia nadwornego operatora Martina Scorsesego, legendarnego Michaela Ballhausa, i pierwszorzędna muzyka z drapieżnymi, charakterystycznymi nutami Jerry’ego Goldsmitha i Joela McNeely’ego (co ciekawe, pierwotną ilustrację napisał Randy Newman, ale został odrzucony – po latach wykorzystał swoje pomysły przy okazji Toy Story 3). Wspólnie składa się to wszystko na być może nie w pełni porywający, ale nad wyraz solidny akcyjniak.
Z zarobkami przekraczającymi 300 milionów dolarów (przy budżecie 85 milionów) produkcja Columbia Pictures była niekwestionowanym numerem jeden 1997 roku. A trzeba pamiętać, że w powietrze wzniósł się wtedy równie efektownie Con Air (parę miesięcy później przez ekrany przeleciała jeszcze Turbulencja, jakby kończąc modę na awiacyjne spektakle). Także na wciąż wtedy żywym rynku VHS stanowiła jeden z ostatnich prawdziwych hitów, szybko wpisując się na listę najpopularniejszych filmów akcji lat 90. Zewsząd spływały w dodatku pozytywne recenzje – w tym ta najważniejsza, od zajmującego wówczas Gabinet Owalny Billa Clintona. Po latach w swojej kampanii pozytywnie o filmie wypowiadał się też Donald Trump, bez oporów wykorzystując soundtrack przy swoich wejściach na scenę. Doszło nawet do tego, że producent oficjalnie poprosił go, aby… przestał to robić. Ten polityczny kontekst wyjaśnia odrobinę kultowy status Air Force One, które bynajmniej nie przyciąga do siebie ze względu na nie wiadomo jakie atrakcje czy niebanalną fabułę.
Air Force One od początku do końca pozostaje bezpieczną bajką dla dużych chłopców – miejscami wręcz czystą fantazją (opanowanie samolotu to niezły żart, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy), w dodatku skleconą z dawno ogranych motywów. Różnicę robi dopiero James Marshall – wielokrotnie wybierany w sondażach na najlepszego fikcyjnego przywódcę kraju. Pewnikiem dlatego, że nie tylko dobrze wygląda, ale też autentycznie robi coś poza płomiennymi przemowami i rzucanymi na wiatr obietnicami. Zmuszony do działania jest jedyną słuszną twarzą swojego kraju, ale też jego wybawcą i obrońcą w jednym. To mokry sen Republikanów. Prezydent, na którego Ameryka zasłużyła, a którego nigdy się nie doczekała. I pewnie się nie doczeka. Ale od czego mamy kino, prawda, panie Ford?