Fani obu flagowych produkcji Ridleya Scotta od lat usiłują połączyć dwa ważne dla gatunku SF światy. I mają ku temu całkiem niezłe podstawy. Co prawda na pierwszy rzut oka obcego niewiele łączy z replikantami (których echa wybrzmiewają o wiele bardziej w Galaktycznym wojowniku). A jednak nie ma żadnych przeszkód w wysunięciu tezy, według której Ripley i spółka egzystują w przyszłości Ricka Deckarda…
Już sam fakt, że w obu filmach kluczową rolę odgrywają androidy, których nie sposób odróżnić od ludzi, pobudza wyobraźnię. W obu także za sznurki tychże robotów w ludzkiej skórze pociągają potężne organizacje, które w jakiś sposób ograniczają swoich pupili (w świecie Obcego mających jednak o wiele większe prawa, ale w końcu akcja dzieje się tam dziesiątki lat później). Cegiełkę do tego dodał sam reżyser, często komentując twierdząco daną teorię i odnosząc się do niej zarówno wizualnie (Obcy: Przymierze), jak i nieco bardziej bezpośrednio, bo w dialogu (Prometeusz), w którym pada wzmianka (acz nie wprost) o doktorze Tyrellu. Co ciekawe, to właśnie jemu podobni oraz bezduszne kierownictwo wspomnianych spółek stanowią prawdziwe zło czające się w mrokach skąpanego w deszczu Los Angeles i na powierzchniach odległych planet, na których grasują ksenomorfy. Dodajmy do tego użycie na obu filmowych planach tych samych przedmiotów oraz wizualnych sztuczek i mamy całkowicie wiarygodne połączenie, które jednak, z uwagi na prawa autorskie, na zawsze pozostanie namacalnym, acz niespełnionym twierdzeniem. Ale patrząc na to, co Scott zrobił z serią o obcym, może to i lepiej.
Był już Hackman, był Keaton, to pora na sir Seana Connery’ego, który w blockbusterze Michaela Baya wcielił się w tajemniczego więźnia mającego za sobą odsiadkę i ucieczkę z Alcatraz. A przy okazji także byłego agenta brytyjskiego wywiadu… Reszta jest milczeniem, gdyż nie padają żadne konkrety na temat jego życia jako szpiega, ani nawet jego domniemany pseudonim czy znany z serii o Bondzie numer identyfikacyjny. Co nie zmienia faktu, że Connery zachowuje się niemal dokładnie tak, jak mógłby to robić podstarzały James po latach gnicia w amerykańskim pierdlu. A dodatkowo w rozmowie z bohaterem Cage’a używa też dokładnie tych samych sformułowań, co dawniej w czynnej służbie Jej Królewskiej Mości.
Zapewne spytacie, jak anarchistyczna opowieść z pingwinami w tle ma się do historii powstania Facebooka? Teoretycznie ma się nijak, gdyż poza autorskim stylem wizualnym reżysera i równie posępnej aurze towarzyszącej obu tym tworom, dzieł tych kompletnie nic nie łączy. Poza jednym małym detalem. Oto w pewnej scenie, czy też raczej krótkim ujęciu, na ekranie (jeszcze) The Facebooka pojawia się ksywka… Tylera Durdena, czyli fejkowe konto stworzone przez samego Marka. To jakkolwiek prozaiczne mrugnięcie okiem Finchera do własnej twórczości można rozumieć na kilka sposobów. Albo Mark też przechodzi swoisty kryzys tożsamości. Albo natknął się w swoim życiu na osobę Tylera lub młodego Eda Nortona przechodzącego kryzys tożsamości. Albo po prostu… oglądał Podziemny krąg. Jak by nie było, ten ewidentnie istnieje w świecie The Social Network.
Te dwa superbohaterskie klasyki łączą się bardzo mocno, lecz czynią to na poziomie ewidentnie nerdowskim. Wprawne oko dostrzeże co prawda w Strażnikach użyte przez Zacka Snydera plakaty z symbolem Gacka oraz billboard z napisem „Gotham Opera House”. Konotacja widnieje jednak także na pierwszym planie słynnych napisów początkowych. Widzimy w nich wychodzącą z rzeczonego budynku parę, która do złudzenia przypomina rodziców Bruce’a Wayne’a. Tuż przed nimi gość w sowim kostiumie spuszcza łomot bandziorowi z pistoletem – to nikt inny, jak Joe Chill, który odpowiedzialny był za zabicie Wayne’ów i tym samym za powstanie Batmana. Zatem można napisać, że jedni faceci w trykotach zapobiegli tworzeniu się innych. A żeby było ciekawiej, to na kartach komiksu Doomsday Clock doszło de facto do połączenia Batmana z Watchmenami.
Raczej wątpliwe, aby coś więcej niż zwykła procedura castingowa stało za zatrudnieniem do filmu Christophera Nolana Johna Lithgowa. Grający teścia głównego bohatera aktor w jednej ze scen z niezwykłą czułością wspomina hot dogi. Dokładnie tak samo tęsknił za tym jedzeniem, wypełniając kosmiczną misję w 2010: Odysei Kosmicznej, gdzie grał niejakiego Waltera Curnowa. Czy zatem po powrocie na Ziemię Walter mógł stać się Donaldem i trzymać z dala od NASA, z którą ostatecznie i tak związał się jego zięć? A może Walter to brat Donalda? Raczej wątpliwe, zważywszy, że w finale 2010 ujrzeliśmy drugie słońce, którego brakuje w Interstellar, a i linia czasowa zupełnie się nie zgadza. Znając jednak zamiłowanie Nolana do pierwszej Odysei kosmicznej, nie ma tu mowy o przypadkowym rzucaniu słów na wiatr.
I jeszcze jedna propozycja z rodzaju „zatrudniamy tych samych aktorów i liczymy na to, że widz wyłapie nawiązanie”. Kto jednak oglądał obie te klasyczne komedie Johna Landisa wątpliwości nie będzie mieć żadnych. A rzecz rozbija się o pociesznych braci Duke (Don Ameche i Ralph Bellamy), którzy w Nieoczekiwanej zmianie… byli miliarderami decydującymi o losie głównych bohaterów. Po nagłym bankructwie, jakie spotkało ich w finale, pięć lat później trafia na nich na ulicy Nowego Jorku książę Akeem, który będąc na randce z wybranką serca, wręcza im potajemnie sporą sumę pieniędzy, co jeden z braci kwituje dosadnym „Wróciliśmy (do gry)!”. Mała rzecz, a cieszy – zwłaszcza braci Duke.
Ciekawostka przyrodnicza: w Księciu… pojawili się na ekranie także John Amos i Vondie Curtis-Hall, którzy rok później byli przeciwnikami Johna McClane’a w Szklanej pułapce 2. I nie, tu już nie ma żadnego powiązania. Chociaż…