search
REKLAMA
Kino klasy Z

CLOWNTERGEIST i CIRCUS KANE. Pierwsi naśladowcy „Tego”

Jarosław Kowal

19 września 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Podobnie jak To z 1990 roku wywołało lawinę horrorów z klaunami o wyjątkowo zabójczym poczuciu humoru, tak i wersja wyreżyserowana przez Andrésa Muschiettiego spotkała się z odzewem kolejnych filmowców czy może nawet bardziej marketingowców.

Gwoli ścisłości, To z Timem Currym w roli tytułowej nie było pierwszym koulrofobicznym przedsięwzięciem w historii filmu. W latach 80. na polskich rynkach często można było napotkać pirackie taśmy z cudeńkami typu Dom klownów albo Mordercze klowny z kosmosu, niemniej stanowiły one rozrywkę przeznaczoną dla wąskiego grona widzów, a w dodatku jej głównym składnikiem była komedia, a dopiero na drugim miejscu znajdował się horror. Adaptacja knigi Stephena Kinga rozdała karty na nowo, podobnie jak przed kilkoma dniami uczynił to Muschietti. Oczywiście rewolucji gatunkowej nigdy więcej nie będzie, bo widzieliśmy już wszystko, ale nowe To zawstydza dwudziestopierwszowieczną konkurencję z głównego nurtu kina grozy, nic więc dziwnego, że znaleźli się tacy, którzy chcieli uszczknąć odrobinę sukcesu dla siebie.

Clowntergeist – tytuł mówi sam za siebie. Twórcy wpadli na najmniej oryginalny pomysł stworzenia “oryginalnego” filmu, na jaki tylko można było wpaść, i połączyli dwie mocno wyświechtane, pozornie niemożliwe do połączenia historie w absurdalną całość. Mamy więc z jednej strony kolorowego mordercę ze wszystkimi jego standardowymi atrybutami (budżet na czerwone baloniki prawdopodobnie przewyższył budżet na obsadę aktorską), z drugiej ducha czekającego na zmierzch, aby zaserwować kilka przewidywalnych jump scare’ów.

Początek jest całkiem przyzwoity. Spłoszona kobieta błąka się po ciemnym mieszkaniu; muzyka sugeruje, że powinniśmy odczuwać narastające napięcie, więc można przymknąć oko na aktorską nieporadność i uwierzyć w czyhający w ciemnym kącie terror i wtem zjawia się on – nieruchomo stojący klaun. Wasza pierwsza myśl? Ktoś tu ma dziwaczne poczucie estetyki i postawił udekorować salon naturalnych rozmiarów rzeźbą przedstawiającą cyrkowego świra… Nie? No cóż, tak właśnie pomyślała pierwsza z ofiar “klaunoducha”, a rychła weryfikacja nie była dla niej zbyt przyjemna. Tandetne do bólu, ale zjadliwe, o ile sięgacie po kino klasy Z z właściwych pobudek, czyli oczekując kiczu na poziomie wymuszającym uderzenie otwartą dłonią o czoło.

Wyraźnie jednak czuć, że za Aaronem Mirtesem nie stoi chęć szybkiego zarobku i żerowania na tych, którzy pod wpływem Tego będą chcieli sięgnąć po jeszcze jeden obraz z klaunem zabójcą w roli głównej. Mirtes ma dużo pasji, próbuje wycisnąć z drewnianych aktorów choćby krztę charyzmy, wykorzystał w filmie miejską legendę znaną jako The Licked Hand i wyraźnie stara się zrobić na widzu dobre wrażenie. Większą inspiracją jest dla niego prawdopodobnie James Wan niż John Carpenter czy Wes Craven, więc wiele gatunkowych klisz zostaje powielonych intencjonalnie, ale niestety bez odpowiedniego dystansu, który pozwoliłby przymrużyć oko w najbardziej przewidywalnych momentach.

Szczególnie udana jest końcówka, gdzie jedna z bohaterek zostaje zmuszona do obrzydliwego czynu z pogranicza filmu gore. Świetna, niepokojąca ścieżka dźwiękowa i dziwaczne dźwięki wydawane przez czarny charakter wreszcie przykuwają pełną uwagę, ale skrajnie niski budżet nie pozwala uchwycić grozy w satysfakcjonującym stopniu. Debiut Aarona Mirtesa jest co najwyżej zjadliwy, ale on sam przedstawił się jako sprawny pasjonat, który przy użyciu lepszych narzędzi być może kiedyś stworzy znacznie ciekawszy, choć niewątpliwe raczej komercyjny niż arthouse’owy horror. Scenariusze do Baby Jagi albo Bye Bye Mana w jego rękach mogłyby przemienić się w znacznie bardziej emocjonujące opowieści.

REKLAMA