search
REKLAMA
Ranking

AZJATYCKIE WYBIELANIE, czyli te wspaniałe gwiazdy w swych skośnookich rolach

Jacek Lubiński

23 października 2017

REKLAMA

Katharine Hepburn

Smocze nasienie

Tak, tak, whitewashing nie ominął nawet takich legend kina jak powszechnie uwielbiana panna Hepburn! Przyszła gwiazda uderzającego w rasowe uprzedzenia Zgadnij, kto przyjdzie na obiad w 1944 roku wcieliła się w Jade – chińską dziewczynę, która w przededniu drugiej wojny światowej sprzeciwia się japońskim agresorom. Z uwagi na okres, w którym film powstał, cała obsada składała się z białych twarzy wymawiających dziwaczne dialogi z kuriozalnymi akcentami. O dziwo, wraz z dwoma nominacjami do Oscara wszystko dość szybko rozeszło się po kościach. Inna sprawa, że obecnie jest to już mocno zakurzony tytuł, który mało kto pamięta.


Marlon Brando

Herbaciarnia “Pod Księżycem”

Wielki Brando zdecydował się w 1956 roku zagrać mieszkańca Okinawy, Sakiniego, głównie dla samego wyzwania. Znany z metodycznego aktorstwa gwiazdor przez dwa miesiące uczył się najmniejszych gestów charakterystycznych dla japońskiej kultury, poddając się codziennie również pieczołowitej, dwugodzinnej charakteryzacji. Wyszło nieco groteskowo, chociaż ostatecznie aktorowi udało się obronić dzięki ogólnej satyrze filmu prawiącego o wojennej okupacji i amerykanizacji Japończyków u kresu drugiej wojny światowej. Po jego premierze zwiększyła się ponoć także społeczna tolerancja na międzyrasowe małżeństwa w USA. Mimo to twórców otwarcie atakowano za stereotypowe przedstawienie japońskich kobiet.


Mickey Rooney

Śniadanie u Tiffany’ego

Adaptacja słynnej książki Trumana Capote’a z 1961 roku to zdecydowanie najsłynniejszy z niechlubnych występów tego typu. Pan Yunioshi w interpretacji Rooneya stanowi wręcz czystą karykaturę Azjaty widzianego oczami Amerykanów – niczym nieróżniącą się od propagandowych wizerunków „żółtych”, jakie rozpowszechniano w trakcie drugiej wojny światowej. Pomimo że sam aktor zagrał dobrze (zważywszy na okoliczności) i do końca życia twierdził, że nikt nigdy nie skarżył mu się osobiście, to pozostali twórcy zawsze żałowali tej obsadowej decyzji, której nijak nie dało się obronić. To występ i owszem, z założenia prześmiewczy, ale jednak zdecydowanie przeszarżowany, zatem trudno się dziwić, że nadal używany jest jako wzorowy przykład tego „jak nie robić podobnych rzeczy”. Nigdy.


Paul Muni i Luise Rainer

Ziemia błogosławiona

Mamy rok 1937, więc w ekranizacji nagrodzonej Pulitzerem powieści o parze chińskich rolników – Wang Lungu i O-Lan – mogły zagrać jedynie ówczesne białe gwiazdy. Obie chwalono w dodatku po premierze, podobnie jak i sam film, choć nie ulegało wątpliwości, że duża w tym zasługa przede wszystkim wysokiej klasy materiału źródłowego. Niemniej Rainer dostała za swoją rolę Oscara, a całość przyjęto raczej ciepło i bez kontrowersji. Ale czy mogło być inaczej, skoro obecne na drugim i trzecim planie autentyczne twarze o azjatyckich rysach nie zostały nawet uwzględnione w napisach?


Yul Brynner

Król i ja

W tym samym roku, w którym John Wayne został władcą Mongolii, inną (wówczas przyszłą) ikonę westernu – Yula Brynnera – przemianowano na króla… Syjamu, Mongkuta. Łysolowi o rosyjskich korzeniach udało się jednak obronić przez wzgląd na olbrzymi sukces filmu – musicalu opartego bardziej na broadwayowskim widowisku aniżeli na stojącej u jego podstaw, osnutej na faktach książce Anna i król Syjamu. To zresztą nadal, mimo wielu kolejnych, bardziej poprawnych politycznie wersji tej historii, wciąż jej najsłynniejsza inkarnacja, nagrodzona ostatecznie aż pięcioma Oscarami (z czego jedna statuetka powędrowała właśnie do Brynnera). Król i ja jest na tyle popularny i lubiany, że kontrowersje wzbudził jedynie w Tajlandii, gdzie nadal pozostaje zakazany.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA