search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

AUDREY HEPBURN – kruszynka o sarnich oczach

Jacek Lubiński

26 maja 2016

REKLAMA

„Pracowałam non-stop od dwunastego do trzydziestego ósmego roku życia”.

Audrey-luca
Z synkiem Lucą

Przez osiem lat absencji od dużego ekranu Audrey okazała się jednak tylko w połowie spełniona. Owszem, każda minuta spędzona z Seanem była dla niej błogosławieństwem, była wolna od Mela i kontraktów, miała upragniony spokój. Lecz jednocześnie nie miała nikogo innego obok siebie i, poza pielęgnowaniem przydomowego ogrodu, niewiele do roboty. Brakowało jej przyjaciół, z którymi tak dobrze rozumiała się na tylu planach filmowych, uroków życia publicznego, w końcu także bratniej duszy. Po krótkim okresie lekkiego załamania, zaczęła więc odważniej korzystać z życia, podróżując, przyjmując zaproszenia na przyjęcia i szukając nowego mężczyzny godnego zaufania.

Najpoważniejszym kandydatem okazał się Andrea Dotti – włoski hrabia, który dzięki dyplomowi z psychiatrii potrafił przywrócić Audrey radość i blask. Podobał jej się również fizycznie, był elegancki i kulturalny, romans przypieczętowano zatem wkrótce ślubem. Okazało się jednak, że nie był to wybór dużo lepszy od Mela. Owszem, Dotti był jej o wiele bardziej przyjazny, nie wtrącał się również w jej zawodowe wybory, których akurat i tak przecież nie było. Ale jednocześnie traktował ją jak egzotyczne zwierzątko, którym może chwalić się na lewo i prawo. Notorycznie zdradzał ją także z przypadkowymi, często młodszymi od niej kobietami. Audrey podeszła do tego w charakterystyczny dla siebie sposób, cierpiąc w milczeniu, posłusznie tkwiąc w małżeństwie o kilka lat za długo i ufając, że uda jej się zmienić swojego wybranka. Pomimo iż oddalili się od siebie znacznie wcześniej, rozwód przedłużała znowu w nieskończoność (aż do 1982 roku), także ze względu na dzieci. Tak jak Mel, tak i Dotti zdołał bowiem dać jej szczęście w postaci potomka.

Luca Dotti urodził się w lutym 1970 roku przez cesarskie cięcie. Fakt ten oznaczał niestety, że kolejne dziecko może być dla Audrey zbyt dużym ryzykiem, mimo iż ona bynajmniej nie chciała na tej skromnej liczbie poprzestać. Z niejakim rozwiązaniem przyszedł UNICEF – ten sam, który w 1945 roku, jeszcze pod nazwą UNRRA, dostarczał na powojenne tereny Europy jedzenie i pomoc, z których skorzystała także młoda Audrey. Swoisty krąg życia się zamknął i teraz o pomocną dłoń dla głodujących dzieci zwrócono się do niej. Bez mrugnięcia okiem zgodziła się, z czasem stając się ambasadorem Funduszu Narodów Zjednoczonych i w 1970 roku po raz pierwszy od lat pokazując się publicznie w programie telewizyjnym.

W jakiś czas potem zainkasowała pokaźny czek za występ w reklamie japońskiej firmy Exlan. Do powrotu na wielki ekran zachęciły ją jednak czynniki zewnętrzne. W pierwszej połowie dekady, w Rzymie, gdzie mieszkała z Dottim i dziećmi, nasiliła się eskalacja przemocy, na ulicach szalały Czerwone Brygady. Audrey przyjęła także pod swój dach coraz bardziej chorowitą matkę, a po zajściu w kolejną ciążę raz jeszcze poroniła. Ucieczka w wir pracy i świat wyobraźni była więc dla niej jedynym sensownym rozwiązaniem, na które reszta rodziny zgodnie przyklasnęła.

„Myślę, że trzeba mieć czas, by żyć, inwestować w rzeczy, które są dla nas najważniejsze”.

audrey-robin

Audrey bardzo spodobał się zresztą scenariusz Powrotu Robin Hooda, który przedstawiał alternatywną historię znanej na całym świecie legendy o banicie z Sherwood. W tej wersji wraca on do domu po latach krwawych krucjat u boku króla Artura i dowiaduje się, że Lady Marian wstąpiła do zakonu. Hepburn miała zatem ponownie przywdziać habit, ale nie tylko z tego powodu poczuła silną więź ze swoją bohaterką, która, tak jak ona, wciąż tkwiła w niespełnionej, a raczej niezbyt satysfakcjonującej miłości. Fabuła została napisana w dodatku pod konkretnych aktorów, obok Audrey pojawili się zatem Sean Connery jako Robin Hood i Robert Shaw w roli wciąż polującego na jego bandę szeryfa z Nottingham.

Efektem była bardzo ciepła, inspirująca opowieść o radzeniu sobie z przemijaniem i o tym, co w życiu najważniejsze. Opowieść w dodatku z dużą dawką subtelnego humoru, jaki nieraz przybierał formę nieplanowanych wypadków na planie – jak na przykład wtedy, gdy wóz się przewraca i Marian wraz z innymi wpada do rzeki. Audrey była sfrustrowana, lecz moment z powodzeniem wykorzystano w gotowym filmie, który być może nie należy do najlepszych pozycji w jej filmografii, ale jest przepięknym jej podsumowaniem. Wrażenie robi zwłaszcza finałowy monolog Audrey o miłości – chyba najpiękniejszy, jaki uchwycono na celuloidzie. Słuchając go, jej delikatnie zachrypniętego z powodu zapalenia krtani głosu, trudno wyobrazić sobie kogoś innego na jej miejscu.

Aktorka nie wspominała jednakże zbyt pozytywnie powrotu do branży. Nie tylko dlatego, że bardzo się stresowała po tak długiej nieobecności, a jej drobne wpadki reżyser radośnie wykorzystywał „przeciwko niej”, ale głównie przez wzgląd na niezwykle szybki sposób realizacji, do jakiego nie była przyzwyczajona. Miała wrażenie, jakby czas był ważniejszy od pozostałych aspektów filmu. Produkcja Richarda Lestera powstała w niecałe dwa miesiące na terenach Hiszpanii, a do kin weszła na wiosnę następnego roku. Nie była sukcesem, krytycy przyjęli ją z mieszanymi uczuciami, ale powrót Audrey, na którym zbudowano wszak cała promocję, bardzo serdecznie komentowano, mimo iż nie dało się niestety nie zauważyć upływu czasu na zaledwie 46-letniej twarzy gwiazdy. Powrót Robin Hooda nie otrzymał żadnej znaczącej nagrody, a tym bardziej nominacji oscarowej, jednak Audrey i tak pojawiła się na gali w 1976 roku, jako prezenterka najlepszego filmu (wygrał Lot nad kukułczym gniazdem). Rolę tę powtórzyła w dziesięć lat później, wręczając Oscara za kostiumy (Ran) i otrzymując od publiczności gromkie brawa, gdy weszła na scenę. Nie kryła wzruszenia.

„Zawsze się denerwuję, gdy zaczynam zdjęcia. Gdy kręcisz film, strasznie ryzykujesz. Nigdy nie wiesz, co z tego wyjdzie”.

audrey-bloodline
Bloodline

W 1979 roku jej związek z Dottim zaczął coraz bardziej ją przygnębiać, przyjęła zatem kolejną ofertę od starego znajomego. W Krwawej linii Terence’a Younga, na podstawie powieści Sidneya Sheldona, powraca niejako do roli prześladowanej kobiety, na której życie ktoś z różnych przyczyn czyha. W przeciwieństwie jednak do Szarady, w której młody James Coburn szantażuje ją ogniem, oraz świetnego Doczekać zmroku, Krwawa linia to pomyłka niemal w każdym calu. Audrey jak zwykle prezentuje się cudownie, ale osadzona w Rzymie, Paryżu, Nowym Jorku i… Krakowie (który „grają” Niemcy) historia i scenariusz są najzwyczajniej w świecie głupie, pełne idiotycznych dialogów oraz absurdalnej akcji.

Nie pomogła muzyka Ennio Morricone (również niezbyt dobra), ani wybitna obsada, w której po odbiór czeku stawili się m.in. Irene Papas, Romy Schneider, Gert Fröbe, Omar Sharif i Ben Gazzara. Wszyscy podeszli do materiału odpowiednio lekceważąco, a atmosfera na planie była daleka od idealnej, gotowy produkt o kategorii R nie miał zatem szans jakkolwiek się obronić. Przy czym nie tylko pod względem zawodowym był to źle zainwestowany czas ze strony Audrey. Z jakichś przyczyn postanowiła ona ukoić swe smutki w ramionach Gazzary, angażując się w romans aż nadto przesadnie, podczas gdy on – żonaty kobieciarz – potraktował to jak zwykłą przygodę, których wiele miał już na koncie. Ta przelotna miłostka, trochę bezmyślnie opowiedziana przez aktora Peterowi Bogdanovichowi, z którym planował następny film, stała się podstawą dla romantycznej komedii Śmiechu warte.

Zarówno Ben, jak i Audrey zagrali w tym filmie właściwie samych siebie – ona przyjęła rolę nieco na ślepo, dla Bena i dla pieniędzy. Ucieszył ją też angaż 20-letniego już wówczas Seana do drobnego epizodu. Hepburn myślała co prawda o tym, aby w ostatniej chwili się wycofać, ale z godnością pociągnęła projekt do samego końca. Słodko-gorzka historia kilku różnych par, prawiąca w dużym skrócie o… kiepskim lokowaniu uczuć, nie była zła, ale prywatne zażyłości pomiędzy Benem a Audrey jej nie pomogły, czyniąc z ich bohaterów niezbyt przekonujące postaci. Dla Bogdanovicha był to ulubiony z wyreżyserowanych  przezeń filmów, a w 2002 roku Quentin Tarantino umieścił ten tytuł na swojej liście wszech czasów. W momencie premiery opinie były jednak dosyć chłodne, a kasy świeciły pustkami. Warto jednak zauważyć, że grająca jedną z ról Dorothy Stratten została zamordowana wkrótce po zakończeniu zdjęć, co nie przysłużyło się promocji i opóźniło premierę o blisko rok.

audrey-laughed
They All Laughed

„Starzenie mi nie przeszkadza, samotność tak”.

Gdzieś pomiędzy tymi projektami Audrey poznała Roberta Waldersa – bywalca hollywoodzkich salonów, który okazjonalnie grywał w filmach (wojenny Tobruk należał do jego największych dokonań), wdowca i, co ważniejsze, Holendra z pochodzenia. Został ostatnim, i biorąc pod uwagę okoliczności, najlepszym bodaj życiowym kompanem Hepburn, z którą szybko znalazł nie tylko wspólny język, ale i jakże potrzebną im obojgu równowagę. Na jesieni życia spędzili ze sobą blisko trzynaście spokojnych, wypełnionych bezpieczną rutyną wiosen. Niestety, praktycznie całe lata 80. były dla Audrey również gorzkim okresem pożegnań. Jej matka, którą do samego końca sumiennie się opiekowała, odeszła w 1984 roku, trzy lata po śmierci ojca w Dublinie. W tym samym roku zmarła też Cathleen Nesbitt, a przed nią William Wyler, George Cukor i inni, z którymi Audrey czuła się blisko związana przez całą swoją karierę, a którzy dodawali jej otuchy i odwagi nie tylko przed kamerą, za którą wróciła ponownie w 1986 roku.

Audrey-Always
jako Hap w Always

Etatowo zajęta działalnością charytatywną Audrey zdecydowała się na jedyny – jeśli nie liczyć dokumentalnej mini-serii Ogrody świata z 1993 roku – występ w filmie telewizyjnym. Love Among Thieves (nie mylić z Love Among the Ruins z… Katherine Hepburn) było połączeniem romansu, przygody i kryminału, do których dodano także wątki komediowe. W swej ostatniej głównej roli Audrey wcieliła się w baronessę (z jakichś przyczyn stylizowaną na znacznie młodszą od niej), która by ocalić porwanego męża, musi ukraść bezcenną kolekcję dzieł sztuki. Brzmi trochę jak powtórka z Jak ukraść milion dolarów, którym się zresztą inspirowano, ale brakuje tu wszystkich atutów tamtego widowiska. Reżyseria Rogera Younga jest dobra, obsada, w której znaleźli się m.in. Jerry Orbach i Brion James również daje radę, ale już fabularnie mamy do czynienia z przeciętną pozycją, która próbuje ratować się nie zawsze udanym pastiszem. Nie zawodzi właściwie tylko duet Hepburn z Robertem Wagnerem, po których widać, że dobrze bawili się razem na planie. Całość przeszła nieco bez echa i nawet dziś jest dość słabo dostępnym tytułem, którego obecność Audrey nie zdołała uratować. Ale było to z jej strony klasowe pożegnanie z ruchomym obrazem, choć samemu kinu miała dopiero stosownie pomachać na do widzenia.

Nie była pierwszym wyborem Stevena Spielberga do Na zawsze – słabo przyjętego remake’u A Guy Named Joe z lat czterdziestych. Początkowo miał to być… Sean Connery. Potem jednak postać Hap – anioła stróża, który wita i instruuje głównego bohatera w zaświatach – dostała delikatną twarz Audrey. Chociaż rola to skromna i Hepburn pojawia się na ekranie zaledwie na parę minut, to bez problemu kradnie show swoją naturalnością oraz niezwykle szczerą, spokojną aurą, jaką wokół siebie roztacza. Odziana całkowicie na biało, w ubrania, które – podobnie jak to miało miejsce w Doczekać zmroku – wyciągnęła z własnej szafy, Audrey jest tu kwintesencją filmowej magii. Ba! To dzięki niej w ogóle pamięta się ten tytuł – generalnie przez długi czas uważany za najsłabszy w dorobku Spielberga, zbyt prosty i przesłodzony, a za mało niezwykły jak na jego twórczość danego okresu. Po latach i kilku znacznie większych wpadkach twórcy, Na zawsze jawi się po prostu jako naiwny, ale ciepły, pogodny film. Acz trzeba przyznać, że gdyby nie obecność Audrey byłby pusty w środku. Nie można było wybrać piękniejszego podsumowania jej życia jako aktorki, kobiety i osobowości XX wieku.

„Moi reżyserzy mieli jedną wspólną cechę: sprawiali, że czułam się bezpieczna i kochana”.

Audrey-Thieves
Love Among Thieves
Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA