Za swój udział w projekcie otrzymała okrągły milion, który w całości przekazała UNICEF-owi. W ten sam sposób robiła z innymi zarobkami, głównie za reklamy w gazetach i wspomniane już Ogrody świata, które stanowią ostatni komercyjny zapis jej osoby – skromnej i uprzejmej, zarażającej entuzjazmem i opanowaniem. Przede wszystkim jednak załatwiała pieniądze dla tej organizacji, której poświęciła się w sposób totalny w ostatnich pięciu latach życia. Sama złożyła wniosek o mianowanie jej ambasadorem dobrej woli, a gdy ten przeszedł skutecznie wykorzystała swoją sławę i popularność do pomocy potrzebującym. To był jej nowy cel, nowe zadanie, o którym marzyła od dzieciństwa – rozdawać miłość, dbać o innych. Zbierając wiele milionów dolarów i przemawiając na różnorakich bankietach i galach, na których odebrała kilkanaście wyróżnień za działalność humanitarną, otwierała oczy społeczeństwu na palące ją i setki innych problemy. Aby to zrobić, sięgnęła także znowu po Pamiętnik Anny Frank, który w 1990 roku przerobiła na charytatywny koncert.
Wszystko robiła sama. Studiowała materiały i dane, pisała przemówienia i raporty, odwiedzała jedne z najuboższych i zarazem najniebezpieczniejszych miejsc na świecie – zawsze ubrana w zwykłe, codzienne ciuchy, korzystająca z najprostszych środków transportu, bez luksusów czy stylistów. A jednak wszędzie, gdzie się pojawiała, zwracała na siebie uwagę, przyciągała tłumy. I obracała to na korzyść sprawy, mówiąc zawsze głośno i dosadnie o tragicznych skutkach polityki dorosłych, które dotykały głównie dzieci. Pracowała, a raczej wypełniała swoją misję, przez około ośmiu miesięcy w roku, często po dwadzieścia godzin dziennie. I czerpała z tego radość, satysfakcję, energię. Nadal stresowała się publicznymi wystąpieniami, ale niemal zawsze był z nią Rob – czy też Robbie, jak na niego wołała – który również przystąpił do UNICEF-u. Wspólnie zjeździli pół Azji i Afryki. To z jednej z takich wypraw, do Somalii, pochodzi bodaj jej najsłynniejsze zdjęcie, które uchwycili fotoreporterzy – wpatrzonej w małe, wychudzone dziecko, które w parę chwil później zmarło w jej ramionach.
„Dawanie to życie. Jeżeli przestaniesz chcieć dawać, nie będziesz miał po co żyć”.
I to właśnie po powrocie stamtąd poczuła się gorzej. Początkowo sądzono, że zainfekowała się jedną z tysiąca chorób Czarnego Lądu, ale po dokładniejszych badaniach wykryto nowotwór wyrostka robaczkowego i okrężnicy. Operacje i chemioterapia nie pomogły, było za późno na cud, więc z pomocą przyjaciół ostrożnie odwieziono ją do domu w ukochanym Tolochenaz i czekano. Dostała od natury trochę czasu. W miarę spokojnie udało jej się w gronie bliskich spędzić zimowe święta, które uznała za najpiękniejsze w życiu. Ostatni raz przeszła się też po swych ogrodach. 20 stycznia 1993 roku zmarła, jak zawsze uśmiechnięta. Miała zaledwie sześćdziesiąt trzy lata. Gdyby żyła, dziś miała by ich osiemdziesiąt siedem.
Przez dekady o Audrey Hepburn napisano wszystko w różnych konfiguracjach – nie zawsze zgodnie z prawdą, ale za każdym razem pozytywnie. Nawet, gdy używano względem niej takich określeń, jak „elf”, „nimfa”, „gazela” lub „sarenka”, robiono to z wielką czułością. Niełatwo było bowiem sklasyfikować jej osobliwy wygląd, który choć fizycznie zdawał się wybrakowany i nie wychodził wprost od klasycznego piękna, to jednak czystym pięknem epatował, hipnotyzował. I bezpretensjonalną, specyficzną aurą subtelnej zmysłowości, dalekiej od nieprzyzwoitych skojarzeń. Raczej wzbudzających do niej żywą słodką sympatię. Tym właśnie była Audrey – czystą miłością, chodzącą jej definicją.
Świat nigdy wcześniej nie widział kogoś takiego jak ona, choć przed nią było wiele innych gwiazd, a po niej bezskutecznie próbowano stworzyć nową ikonę, znaleźć jej następczynię. O tym, jak wyjątkowa była, przekonała się choćby Jennifer Love Hewitt, która mając dość pokaźny biust, jakimś cudem wcieliła się w Audrey w marnej telewizyjnej biografii z 2000 roku. Również panna Tautou, która imię dostała właśnie po Hepburn i łączy ją z nią wiele cech wspólnych, nie zdołała po znakomitej Amelii nawet zbliżyć się do podobnego poziomu inspiracji. Nawet w znakomitej pracy magików od efektów specjalnych, którzy – podobnie jak w przypadku Steve’a McQueena – cyfrowo wskrzesili legendę kina na potrzeby reklamy czuć fałsz, brak przekonania.
https://youtu.be/QAbEe4FTr6c
Czas i miejsce na osobowości tego kalibru chyba już zresztą przeminęły. Dobitnie pokazuje to przypadek Elizabeth Dębicki, która również będąc wysoką, filigranową dziewczyną o dużych oczach, tak dobrze odnalazła się niedawno w stylistyce lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w Kryptonim U.N.C.L.E., lecz była tam zaledwie nostalgicznym ozdobnikiem i, co gorsza, czarnym charakterem. Niemniej Audrey Hepburn, choć należała do innej epoki o odmiennej wrażliwości i obyczajach, pośród których i tak wydawała się postacią z bajki, dalej przyprawia każdego o szybsze bicie serca. Jak sam William Holden przyznał, i wielu mu potem przytakiwało:
„Była miłością mojego życia”.*
Była. Jest. I będzie. Na zawsze.
* – niektóre cytaty w przekładzie Anny Dwilewicz pochodzą z biografii autorstwa Donalda Spoto, Oczarowanie.
korekta: Kornelia Farynowska