„Sukces jest jak osiągnięcie ważnych urodzin, po których okazuje się, że nic się nie zmieniłeś”.
Podobnych wspomnień nie zdołała wynieść ze wspomnianego Kiedy Paryż wrze – też remake’u, tyle że amerykańskiego francuskiej komedii romantycznej Imieniny Henrietty. Tu także ubrał ją Givenchy, skrypt napisał odpowiedzialny za Śniadanie u Tiffany’ego George Axelrod, a na jej ekranowego partnera pewną ręką wybrano… Williama Holdena. Audrey liczyła, że dobrze będzie znów z nim zagrać, a producenci mieli w rękach samograj. Fabuła również nastrajała pozytywnie. Oto amerykański scenarzysta przebywający w Paryżu, budzi się pewnego ranka z ręką w nocniku – terminy gonią, czek odebrany, a on nie napisał ani słowa. Zatrudnia więc sekretarkę, czyli Audrey, z którą wspólnie usiłuje doprowadzić projekt do końca. Naiwny i odrobinę głupiutki punkt wyjścia zapowiadał pyszną zabawę konwencją i satyrę na środowisko filmowe. Tak przynajmniej wszyscy sądzili.
Tylko Holden był przerażony. Zestresowany niewidzianą od lat Audrey, do której nadal żywił szczere uczucie, zaczął pić na umór. Często był więc albo w ogóle niezdolny do pracy, albo też chwiał się na boki, przypuszczalnie nie wiedząc nawet, co się wokół niego dzieje. Pod koniec zdjęć rozbił nawet swoje Ferrari i wylądował w gipsie. A kiedy Audrey chciała mu pomóc, mylnie odbierał to jako szansę na odnowienie zażyłości. Skończyło się to dla niego odwykiem, a dla ekipy wstrzymaniem produkcji, do której szybko zwerbowano Tony’ego Curtisa, na bieżąco wymyślając mu gościnny epizod (cameo ponownie zaliczył Mel oraz… Marlena Dietrich). Doszło też do wymiany autora zdjęć na prośbę Audrey, która zdążyła się już nauczyć, co znaczą dla niej odpowiednio skomponowane i oświetlone kadry – zwłaszcza że po przebytych w międzyczasie korekcjach dentystycznych znowu mogła szeroko się uśmiechać, czego w kinie nie robiła zbyt często od czasu Zabawnej buzi.
Po tym, jak rozwiązano wszystkie problemy, a Holden mniej więcej zdołał wytrzeźwieć, zdjęcia ruszyły pełną parą i bez większych przeszkód. Przekroczony budżet oraz brak pomysłu na sprzedaż gotowego filmu – inteligentniejszego, niż przyszło się sądzić, pełnego aluzji i branżowych dowcipów, również do innych tytułów z Audrey – sprawiły jednak, że ukazał się dopiero w dwa lata po jego ukończeniu. Niezbyt przychylne recenzje krytyków, którzy sami chyba nie wiedzieli, czego można się po Skwierczącym Paryżu spodziewać, i kiepski box office dopełniły jego przeznaczenia. Nie jest to zły film – przeciwnie, to chyba najbardziej niedoceniony przez ogół tytuł z Audrey. Nawet ona sama niespecjalnie go lubiła. Choć, paradoksalnie, pozytywnie wspominała czas spędzony na jego realizacji, w trakcie której jej serce i oczy były skierowane bynajmniej nie w stronę Holdena, lecz o wiele bardziej upragnionego celu. Projektu, który już wkrótce miał zamknąć usta wszelkim krzykaczom i grubą kreską zaakcentować jej (z wolna chylący się ku końcowi) złoty okres twórczości.
„Jestem przypuszczalnie jedyną gwiazdą filmową, która, na logikę, nigdy nie powinna nią zostać. Na każdym etapie kariery brakowało mi doświadczenia”.
Ostatni wielki film George’a Cukora i jeden z ostatnich, pełnych przepychu inscenizacyjnego musicali – tak można w skrócie opisać My Fair Lady, które weszło do kin na święta 1964 roku i oczywiście rozbiło bank. Z długimi przygotowaniami do hollywoodzkiej adaptacji broadwayowskiego hitu wiązały się jednakże liczne kontrowersje. Przede wszystkim dziwił angaż Audrey w momencie, gdy cała reszta najważniejszej obsady powtórzyła swoje role z utrzymującego się przez aż sześć i pół roku na afiszu przedstawienia. Co prawda Rexa Harrisona sprowadzono dopiero po tym, jak Cary Grant odmówił, znowu (!!!), ale zarówno Stanley Holloway, jak i nawet kostiumograf Cecil Beaton zostali zatrudnieni bez mrugnięcia okiem. Wszyscy, tylko nie Julie Andrews, która na scenicznej wersji dosłownie zbudowała swoją renomę i dla wielu była idealną Elizą Doolittle – brudną kwiaciarką z londyńskiego East Endu początków XX wieku, na skutek osobliwego zakładu w krótkim czasie zmienioną w prawdziwą damę i wprowadzoną na salony wyższych sfer.
Oparta o sztukę Pigmalion George’a Bernarda Shawa, a swój tajemniczy tytuł biorąca od tradycyjnej pieśni brytyjskiej historia była w owej chwili już więcej niż kultowa. A samą Audrey, postrzeganą wszak przez pryzmat wcześniejszych dokonań, z których żadne nie zbliżyło się, mimo wszystko, do kalibru Elizy, uważano za olbrzymią pomyłkę. Ona też miała trochę mieszanych uczuć, bo choć pragnęła podjąć to wyzwanie, to była przede wszystkim o wiele za stara do tej roli. Oto bowiem już 35-letnia aktorka, słynąca z delikatności i pogodnego usposobienia, będąca nienagannym symbolem mody, miała zamienić się w brudną, 19-letnią dziewczynę, której nade wszystko brakowało ogłady. Koniec końców Audrey przyjęła rolę, za którą otrzymała rekordową gażę, wraz z procentem z przychodów znacznie przewyższającą tę, której zażyczyła sobie Liz Taylor za osławioną Kleopatrę. Był to jednak wynik sprytnej zagrywki ze strony Warner Bros., gdyż okazało się, że nawet gdyby Hepburn odmówiła, Andrews i tak nie otrzymałaby angażu, gdyż w opinii producentów była nieznana międzynarodowej widowni. Niestety, nie był to jedyny przejaw ich cwaniactwa.
Audrey harowała jak wół, a nawet dwa. Godzinami pracowała nie tylko nad układami tanecznymi, ale specyficznym akcentem cockney i sposobem wysławiania się elit oraz, co najważniejsze, śpiewem, który budził największe obiekcje nie tylko u niej samej, a którego na taką skalę jeszcze nie uskuteczniała. Gwiazda wyciskała z siebie siódme poty (często dosłownie, gdyż na planie kręconego w lecie widowiska panowały nieludzkie upały), aby jej największa słabość stała się jej głównym atutem, ze wszystkich sił chcąc udowodnić, że zasłużyła na rolę. Znów wyraźnie schudła, a raz nawet prawie zemdlała i lekarze wysłali ją na kilkudniowy odpoczynek. Ale efekty były i to na tyle dobre, że po wykonaniu jednej z piosenek zebrała gromkie brawa od całej ekipy, a reżyser nie mógł uwierzyć, że usłyszał jej prawdziwy głos.
Ale nawet pomimo tego twórcy spotkali się za plecami Audrey ze śpiewaczką Marni Nixon, która zdubbingowała cały repertuar aktorki (znamienne jest przy tym jej nazwisko, biorąc pod uwagę, że w trakcie produkcji doszło do zabójstwa Kennedy’ego). W gotowym filmie ostały się jedynie dwa przeboje z wokalem Hepburn – Wouldn’t It Be Loverly i Show Me oraz fragmenty Just You Wait, Henry Higgins i The Rain in Spain – co stworzyło dysonans, jaki ostatecznie pogrzebał cały sens jej angażu, o drobiazgowych przygotowaniach nie wspominając (podobny los spotkał grającego Freddy’ego Jeremy’ego Bretta). Taką decyzję, bezsensownie fałszującą perfekcyjną dykcją Nixon kreację, która w samym swoim założeniu powinna być od ideału daleka, trudno jakkolwiek zrozumieć – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w żadnym innym aspekcie przedstawienia Elizy Audrey nie powinęła się noga.
„Audrey była zawsze bardzo wzruszająca i prawdziwa” – Cecil Beaton
Swoim występem przekonała do siebie zarówno dziennikarzy, widzów, jak i początkowo oponującego jej obsadzeniu Harrisona, który wszak My Fair Lady miał w małym palcu. Nawet Audrey uważała, że odwaliła kawał świetnej roboty, a przecież była swym największym krytykiem. Nawet respektowany sir John Gielgud stwierdził, że Hepburn była w roli Elizy lepsza od Andrews. Ba! Sama Nixon chwaliła mniej uzdolnioną koleżankę. I mieli rację, bo to bez dwóch zdań najbarwniejszy jej występ, nie tylko przez wzgląd na znakomite kostiumy i charakteryzację. Audrey dosłownie niesie ten film – równie zniewalający jak ona – na swoich chudziutkich barkach.
Lecz na wszelkie zmiany było już za późno. Kiedy więc epickie pod każdym względem, najdroższe w owej chwili widowisko Warnera (na potrzeby którego z niezwykłą starannością odtworzono każdy detal z epoki, choć i tak ostatecznie całość sfilmowano w studiu) otrzymało aż 12 nominacji oscarowych, osiem z nich przekuwając w statuetki, nikogo nie zdziwił brak w tym zestawieniu Audrey. Ta obecna była tylko jako prezenterka i wręczyła Złotego Rycerza Harrisonowi, który z kolei podziękował obu odtwórczyniom – scenicznej i ekranowej – roli Elizy.
Jak na ironię, nagroda dla najlepszej aktorki powędrowała wtedy do Andrews za inny film śpiewany, Mary Poppins. Prywatnie obie bardzo się przyjaźniły i szanowały i Andrews nigdy nie czuła żalu do Audrey, która oczywiście całą tę historię podsumowała z rozczulającą dyplomatycznością. Poprzysięgła sobie zarazem, że już nigdy nie zagra w musicalu, odrzucając potem między innymi propozycję Cukora, by zagrać w Oliver!. W trzy lata później Andrews z kolei powiedziała „nie” Warnerowi, który oferował jej rolę w filmowej wersji Camelot, którą także odgrywała już na Broadwayu. Film okazał się wpadką na tyle dużą, że doprowadził do usunięcia swojego prezesa i ojca założyciela w jednym, Jacka L., dla którego My Fair Lady było prywatnie największym osiągnięciem. Tymczasem Audrey odreagowała stres na planie kolejnej lekkiej produkcji, która chcąc nie chcąc, również przeszła do klasyki gatunku.
„Wolę nosić czerń, biel lub stonowane kolory. Te jaskrawe mnie przytłaczają i rozmywają”.
Akcja Jak ukraść milion dolarów toczy się, nie inaczej, w Paryżu i, choć trudno w to uwierzyć, jest to pierwsza komedia sensu stricto od czasu Rzymskich wakacji, których początkowo miał być przedłużeniem. Za obie odpowiadał przy tym William angaż Audrey był zatem formalnością. Gra tu ona córkę fałszerza dzieł sztuki. Aby uratować ojca przed więzieniem, wciela w życie niemożliwą akcję wykradzenia z muzeum jednej z jego podróbek, która mogła by go zdemaskować. Nie jest to być może najinteligentniejszy film świata, ale zgrabne dialogi, charakterystyczny dla tamtego okresu przepych, wciągająca realizacja i mocarna obsada – będący tuż po sukcesie Lawrence’a z Arabii Peter O’Toole oraz wyjadacze pokroju Eliego Wallacha i Hugh Griffitha – sprawiają, że świetnie się go ogląda nawet dokładnie 50 lat od premiery.
Nastrojowa muzyka młodego Johna Williamsa, stylowe zdjęcia Langa, gustowne kostiumy Givenchy’ego (któremu „dostaje się” w jednym z licznych, zaimprowizowanych na planie żartów), nie mniej szykowne fryzury i make-up Audrey autorstwa De Rossich i niezwykle przyjacielska, doskonale rozumiejąca się ekipa były jak balsam dla jej duszy. Podobnie film oddziałuje na widza, niesamowicie go rozluźniając. To po prostu solidny kawałek kina, dla każdego i na każdą okazję. Choć reklamowany był iście tandetnymi hasełkami („Popełniam wspaniałe przestępstwo! Szkoda, że ciebie tu nie ma!”), to swoje zarobił, a publiczność była nim w pełni ukontentowana. Postarzała się ta produkcja, i owszem. Niemniej wysoki poziom wyrafinowania, jakiego we współczesnej dziesiątej muzie ze świecą szukać, czyni zeń ponadczasową pozycję, do której przyjemnie się wraca raz po raz – stwierdzenie bynajmniej nie oczywiste w przypadku skromnej, bo składającej się z zaledwie 20 głównych ról filmografii Audrey.
W momencie gdy Mel negocjował dla niej kontrakt w opartym o sztukę Fredericka Knotta, niecodziennym thrillerze, Audrey dowiedziała się, że znów jest w ciąży. Raz jeszcze poroniła i przypłaciła to depresją. Było to wymowne podsumowanie ich związku, który od kilku ładnych lat był martwy emocjonalnie. Chociaż Audrey bardzo starała się go uratować, mentalnie wspierając Mela w jego z wolna dogorywającej karierze (mimo udziału w takich projektach jak El Greco, Najdłuższy dzień czy, nomen omen, Upadek Cesarstwa Rzymskiego dostawał raczej mało intratne oferty z Europy), dzielnie towarzysząc mu w podróżach i godząc się na kolejne ustępstwa z jej strony, nie ulegało wątpliwości, że rozwód jest już tylko kwestią czasu.
Winiła za to głównie siebie, wszak Mel nie był złym człowiekiem i partnerem. Oddajmy mu sprawiedliwość, odpowiadał przecież za część jej sukcesów i dzielnie znosił jej nagłe, liczne miłostki. Prawda jak zwykle leżała zatem gdzieś pośrodku, oboje byli odpowiedzialni za błędne wybory, skrywane pretensje i złudne nadzieje względem przysięgi, którą sobie złożyli. Trwające zdecydowanie zbyt długo (i właściwie tylko przez wzgląd na Seana, który właśnie kończył sześć lat) małżeństwo zwyczajnie zaczęło działać na nią negatywnie. I Audrey miała coraz większe problemy, aby to ukryć.
„Nie sądzę, by ktokolwiek mógł konkurować z Audrey. Nie było sensu próbować” – Mel Ferrer
W tym kontekście jej udział w Dwoje na drodze był jak swoiste katharsis – terapia i zarazem wiwisekcja własnego życia. Film prawi bowiem właśnie o wieloletnim związku dwojga ludzi. Słodko-gorzka opowieść złożona z różnych, przeplatających się niechronologicznie epizodów to prawdziwa huśtawka sprzecznych emocji, cierpka i często popadająca w cynizm; taka, w której chwile sielanki i autentycznego szczęścia szybko ustępują rutynie oraz wyrzutom sumienia. Za ironię losu można zatem uznać fakt, iż Mel dosłownie zmusił Audrey do przyjęcia roli, gdyż ona sama była zbyt onieśmielona licznymi podobieństwami do głównej bohaterki i właściwie tą samą drogą, które obie przebyły. Bała się także o swój wizerunek, ale ten – co Mel chyba dobrze rozumiał – już od jakiegoś czasu stawał się reliktem przeszłości.
Druga połowa lat 60. to wszak seksualna rewolucja, nowe trendy, nowe wartości, nowi idole. Beatlesi, wojna w Wietnamie i dzieci-kwiaty. To zmiany w kinie światowym, w którym zaczęły pojawiać się świeże, młode twarze i nowi twórcy, którzy zaczęli łamać dotychczasowe reguły. Zmieniła się estetyka dziesiątej muzy, zmieniła się też wrażliwość widowni, która Holly Golightly wciąż jeszcze żywo przywoływała w swej pamięci, ale poetycki styl Audrey był już dla niej passé. O słabnącej wówczas pozycji Hepburn niech stanowi fakt, że pierwszy producent Dwoje na drodze wycofał się, kiedy usłyszał jej nazwisko w obsadzie. Reżyserujący ją już po raz trzeci Stanley Donnen nie poddał się jednak i za cztery miliony dolarów nakręcił film pod szyldem 20th Century Fox.
Początkowo Monkey Puzzle – jak wołał na Audrey ojciec w dzieciństwie – najbardziej ugodził brak zwyczajowych, pięknych kreacji, z których słynęła. Grała nowoczesną dziewczynę jej ubrania musiały być zatem tym razem „z wieszaka”. Wbrew jej obawom taka zmiana jej nie zaszkodziła – jako Joanna Wallace wygląda w długich, zaczesanych do tyłu włosach, dżinsach i zwykłych bluzkach nad wyraz młodo, świeżo. Choć oczywiście w niektórych sekwencjach nosi też trochę bardziej ekscentryczny makijaż i wymowne ciuchy. I mimo iż zabrakło Givenchy’ego, powrócili jej inni przyjaciele – De Rossi i Mancini. Ten ostatni napisał, jak sam potem przyznawał, jedną z najtrudniejszych ilustracji w karierze, która pozostała też jego ulubioną. Kluczowa okazała się natomiast nowa znajomość.
„Zawsze jakąś cząstkę siebie trzymała w rezerwie, coś, co należało tylko do niej” – Stanley Donnen
Albert Finney był, podobnie jak O’Toole, młodszy od Audrey i właśnie wypłynął na fali Toma Jonesa, gdzie wcielił się w rubasznego, ochoczo korzystającego z życia flirciarza. Zaiskrzyło – zarówno na ekranie, jak i poza nim. Czteromiesięczny, wyjątkowo dyskretny, lecz wielce swobodny romans z rozwiedzionym już, niezwykle wesołym Finneyem był dla Audrey niezwykle orzeźwiającym, potrzebnym doświadczeniem, który poskutkował doskonałą chemią między parą bohaterów, często jawiącymi się jako wyrośnięte, pełne naiwności dzieciaki. Oni w tym filmie naprawdę żyją, a film żyje dzięki nim. Uwydatnia to szybki montaż, kilka improwizowanych sekwencji oraz dwie nowości w repertuarze Audrey: seks oraz przekleństwa. Uczucie sprawiło, że nie przejęła się zbytnio ani nimi, ani też swoim panicznym strachem przed wodą, do której wrzuca ją w jednej ze scen bohater Finneya.
Nic jednak nie trwa wiecznie, i ten związek dobiegł zatem końca – i to jeszcze przez ostatnim ujęciem. Nominowana za swą głęboko dojrzałą rolę do Złotego Globu Audrey odpuściła dla dobra dziecka. Chciała oszczędzić mu upokorzenia po tym, jak Mel dowiedział się o ich romansie i zagroził rozwodem, który w obecnej sytuacji, z wszelkimi argumentami po jego stronie, przypuszczalnie zakończyłby się głośnym skandalem. Do oficjalnego rozstania i tak ostatecznie doszło, ale w rok później, w spokojniejszych warunkach i z jej inicjatywy. Tymczasem po tym, jak Dwoje na drodze okazali się umiarkowanym sukcesem w Stanach, ciesząc się o wiele większą popularnością w przyzwyczajonej już do tego typu opowiadania historii Europie, a Ferrerowie weszli w okres swoistej separacji, Audrey czekało jeszcze jedno niecodzienne wyzwanie, o jakie jeszcze niedawno mało kto by ją podejrzewał.
„Wydaje mi się, że mam raczej dość zabawny wygląd”.
W przywołanym już wcześniej thrillerze, nad którym producencką pieczę sprawował właśnie Mel (a także zaliczył głosowe cameo), Audrey wciela się w niewidomą kobietę, która zostaje sterroryzowana przez trzech mężczyzn (Alan Arkin, Richard Crenna i Jack Weston) podejrzewających, że w jej mieszkaniu ukryta jest heroina. Bardzo hitchcockowskie w swym zacięciu Doczekać zmroku zostało ogłoszone najstraszniejszym filmem wszech czasów przez samego mistrza grozy, Stephena Kinga. I choć stwierdzenie to może wydawać się nieco na wyrost, jesienią 1967 roku publiczność faktycznie żywiołowo reagowała w kinach, zostawiając w kasach sporą ilość gotówki. Nie wiadomo przy tym, co przerażało odbiorców bardziej – intensywność filmu, czy fakt, że atakowana jest właśnie Audrey. Arkin wspominał zresztą później, że fizyczne znęcanie się nad aktorką była jedyną rzeczą, która mu się w tej pracy nie podobała – ale to właśnie dzięki temu w ogóle dostał angaż, bo inni kandydaci kategorycznie odmawiali podjąć się tego zadania.
Audrey tradycyjnie starannie przygotowała się do występu. Odwiedziła szkołę dla niewidomych dzieci, studiowała alfabet Braille’a, uczyła chodzić się po planie z zasłoniętymi oczami, malowała się, nie używając lustra, oraz uskuteczniała codzienne czynności bez patrzenia bezpośrednio na przedmioty i osoby. Odmówiła noszenia ciemnych okularów, by nadać swej bohaterce autentyczności. Musiała jednak zakładać niewygodne szkła kontaktowe o mlecznym zabarwieniu, a te notorycznie podrażniały jej spojówki. Nie była to niestety jedyna niedogodność w trakcie realizacji. Drugą była rzecz jasna napięta współpraca z Melem, który znów wychodził ze swojej roli, wcinając się niemal w każdy aspekt produkcji, a ją samą bezustannie nadzorował. Problematyczne dla Hepburn były także sceny akcji, do których nie przywykła, a które kosztowały ją sporo siniaków i cierpliwości.
Opłaciło się jednak – za swoją rolę otrzymała łącznie aż ponad trzy miliony dolarów i kolejną, piątą już nominację do Oscara. Statuetka powędrowała ostatecznie w ręce jej imienniczki, za Zgadnij kto przyjdzie na obiad, niemniej krytycy oraz fani byli pod dużym wrażeniem występu Audrey. Było to dla niej także niezwykle uskrzydlające doznanie z powodów osobistych. Reżyserem filmu był bowiem Terence Young – osoba, którą świat poznał jako twórcę pierwszych filmów o 007 (Dr. No i Pozdrowienia z Rosji), natomiast Audrey zapamiętała jako rannego w bitwie pod Arnhem spadochroniarza, którym opiekowała się wraz z matką u schyłku wojny. Cieszyła się bardzo z tego spotkania, które okazało się jej ostatnim projektem filmowym tego dziesięciolecia. Gwiazda, która tak jasno świeciła przez dwie dekady, postanowiła usunąć się w cień nie tylko z powodu niezadowolenia z kierunku, które zaczęło obierać kino – coraz brutalniejszego, pozbawionego miejsca na jej wrażliwość i niewinność – ale głównie z uwagi na rosnącego syna. Podjęła się zatem roli życia, którą i tak już zbyt długo odkładała – roli matki.