IP MAN. Podsumowanie serii
Jednym z ciekawszych i bardziej charakterystycznych elementów chińskiej tożsamości kulturowej jest pasja przejawiana w stosunku do sztuk walki. Jest coś niezwykłego w filmach opowiadających o dawnych mistrzach, powołujących lub kultywujących konkretny sposób, styl i technikę pojedynkowania się. Gracja ruchów, rozwój duchowy, szacunek zarówno wobec zasad pojedynku, jak i samego przeciwnika, a także poleganie na możliwościach całego ciała – w takim wydaniu obserwowanym przez widza starciom bliżej do jest do baletu aniżeli klasycznego zachodniego mordobicia.
Paradoks polega na tym, że choć naród chiński wykorzystał obronę i atak tak, by tworzyły sztukę, to jest on zarazem tym samym narodem, który wynalazł proch, dający początek kompletnie innemu obliczu agresji oraz wojny. Nie zmienia to jednak faktu, że w Chinach do dziś kultywowane są legendy wielkich wojowników, wyznaczających nowe standardy w dziedzinie wushu – chińskich sztuk walki. Pod popularnym, zbiorczym hasłem kung-fu zachwycił się nimi z kolei cały zachodni świat.
O co właściwie chodzi?
Prawidłowo postawione pytanie powinno brzmieć: o kogo właściwie chodzi? Bo trylogia Ip Man wzięła swoją nazwę od bohatera, którego losy posłużyły za kanwę scenariusza. Ip Man, czy też Yip Man, to legendarny chiński mistrz stylu Wing Chun (jednego z bardziej znanych z obrębu wushu) i zarazem jego ostatni wielki spadkobierca. Jak podają źródła, żył on w latach 1893–1972. Pochodził z bogatej rodziny, dlatego na początku swego dorosłego życia nie musiał martwić się o swój los. Wszystko zmieniło się jednak z chwilą wybuchu wojny pomiędzy Japonią a Chinami w 1937 roku. Podczas japońskiej okupacji Ip Man odmówił wrogowi nauczania stylu Wing Chun, przez co musiał wraz z rodziną szukać sobie schronienia. Na skutek późniejszych problemów finansowych, po niemal 40 latach własnej praktyki, Ip Man w końcu postanowił założyć własną szkołę Wing Chun. Wiele źródeł podaje, że jednym z jego adeptów był sam Bruce Lee – historycy jednak do dziś nie osiągnęli w tej kwestii konsensusu. Najbardziej prawdopodobne jest, że Bruce Lee szkolony był przez starszych kolegów, którzy mieli bezpośrednie dojście do Ip Mana.
W 2008 roku zapoczątkowana została seria filmów, których scenariusz powstał na motywach biografii Ip Mana. Na serię, póki co, składają się trzy filmy, które miały swoje premiery kolejno w latach 2008, 2010 i 2015. Reżyserem wszystkich części jest Wilson Yip, scenarzystą Edmond Wong, a producentem Raymond Wong. Co ciekawe, z tego grona to ten ostatni był pomysłodawcą powołania biograficznego cyklu filmów o wielkim mistrzu. Funkcję gwiazdy produkcji objął Donnie Yen – dziś, obok Jackiego Chana i Jeta Li, jeden z bardziej znanych i cenionych aktorów chińskiego kina kopanego.
Chcieliśmy zrobić ten film, ponieważ Ip Man był człowiekiem, który zainspirował świat i społeczeństwo w ogóle. Był człowiekiem, który wierzył w moralność i zasady, dlatego chcieliśmy wykorzystać film o nim jako platformę do przekazania tych wartości widzom. Dla mnie była to najważniejsza część kręcenia tych filmów – Wilson Yip, reżyser.
Co się podoba?
Podobne wpisy
Bohater i to, co sobą reprezentował. Tak w skrócie można określić podstawowe dobro płynące z serii autorstwa Wilsona Yipa. Tu brawa głównie dla aktora, który dobrze zrozumiał interpretowaną osobowość. Losy bohatera ukazane są w taki sposób, by jego portret przedstawiał zarówno wizerunek wybitnego wojownika, jak i ojca rodziny. Z jednej strony mamy niesamowicie rzetelnie nakręcone sceny walk (spośród których, zaprawdę, trudno wskazać faworyta, gdyż wszystkie są rewelacyjne, tworzone z poszanowaniem stylu), z choreografią na najwyższym poziomie realizmu (choć niejednokrotnie świadomie skręcającą w groteskę), bardzo ciekawie wspartą, acz rzadko i bardzo subtelnie, efektami specjalnymi. Tak po prawdzie, sceny te zapewniają największą radość z seansu. Po przeciwległej stronie mamy warstwę obyczajową, skupiającą się na trudach losów bohatera (przetrwanie w trakcie okupacji, walka z chorobą żony). Choć strona ta wypada gorzej, to jednak jest ona potrzebna. Tak jak dobrze podkreśla to cytat z wypowiedzi reżysera, ta dwoistość dobrze koresponduje zarówno z osobowością Ip Mana – wojownika z wielkim sercem – jak i z założeniami samego stylu Wing Chun – sztuki walki dążącej do duchowej harmonii. Mogłoby się wydawać, że w filmie można mieć albo jedno, albo drugie, ale twórcy Ip Man postawili między obyczajowością a scenami walki znak równości. Wynik? Kino kopane dla wrażliwych. Tym właśnie zdobyto serca publiki.
Co się nie podoba?
I tak jak wzbogacenie fabuły wątkami obyczajowymi jest dla mnie zrozumiałe, z uwagi na zawiłość losów głównego bohatera, tak już sposób ich ukazania pozostawia wiele do życzenia. I nie chodzi tylko o to, że z tego powodu fabuła wydaje się momentami przesadnie rozwleczona. Prawdę powiedziawszy, filmy z serii Ip Man najlepiej ogląda się wtedy, gdy główny bohater robi to, z czego słynie i w czym jest najlepszy – walczy. A tak być nie powinno, bo jak już zasugerowałem wcześniej, na wyjątkowość postaci Ip Mana nie składa się tylko mistrzostwo w posługiwaniu się pięścią i nogą.
W narracji pokutują przede wszystkim mało autentyczne uproszczenia, wygładzenia (co z wątkiem domniemanego zabójstwa, o które był posądzony mistrz?) i łopatologie zawarte w scenariuszu, za sprawą których wszystkie poważniejsze (wolne od pojedynków) sceny z udziałem aktorów wypadają odpychająco sztucznie, teatralnie. I celowo wskazuję, że efekt ten bardziej niż od aktorstwa jest wynikiem scenariusza właśnie. Co prawda z punktu widzenia chińskiej widowni są to zabiegi typowe, w dużej mierze nawet pożądane – mam wrażenie, że strojenie przez postacie dziwnych, głupio wyglądających min, będących wynikiem równie głupich okoliczności, jest jedną z cech składowych wszelkich kulturowych tworów tego kraju.
To poniekąd wiąże się także z innym trudnym do zaakceptowania z perspektywy zachodniego widza elementem, a mianowicie z żonglowaniem tonacją – gdzie powaga walki lub rozmowy przerywana jest nagłym kompletnie nie pasującym do sytuacji żartem. Choć wiem, że formułuję tutaj zarzut nie tyle do konkretnego filmu z serii, ile bardziej stylu chińskiej realizacji, to jednak upieram się, że jeżeli film powstał także z myślą o widzu zagranicznym (o czym świadczą gościnne występy gwiazd z Zachodu, jak Mike Tyson), to dobrze byłoby poprowadzić narrację w mniej hermetyczny sposób.
Co mogłoby się podobać?
Twórcy zgodnie uznali, że zamiast tworzyć jeden film o Ip Manie rozciągną jego losy na kilka części i przeplatać je będą efektownymi pojedynkami. Nie mam problemu z zaakceptowaniem tej wizji, ale patrząc na to, jak nieciekawy i rozwleczony jest cały wątek obyczajowy – choć jego idea i potencjał mówiły co innego – byłbym jednak skłonny zaproponować twórcom inne rozwiązanie. Być może dobrym posunięciem byłoby na przykład owianie głównej postaci aurą tajemnicy, która stopniowo byłaby rozświetlana. Wydarzenia mogłyby być przedstawione z perspektywy jakiegoś ucznia, który pełniłby rolę propagatora legendy.
Innym pomysłem na to, by uniknąć ciężkostrawnego banału bijącego ze sposobu ukazania drogi bohatera, byłoby… radykalne spowolnienie akcji. Pójście w podobnym kierunku, co Wong Kar Wai w swoim Wielkim mistrzu – innym filmie bazującym na postaci Ip Mana. Dzięki temu raz, że każda walka mogłaby być celebrowana, ukazywana z pieczołowitością i w dobrze komponujących się spowolnieniach. A dwa – najpewniej udałoby się wówczas uzyskać spójność narracyjną fabuły, która nie musiałaby pędzić od jednego punktu biografii do drugiego, a skupiać się bardziej na filozofii Wing Chun i Ip Manie jako jej przedstawicielu.
Twórcy Ip Man mieli jednak inny pomysł na historię wielkiego mistrza, a ja ten wybór szanuję. Być może właśnie z uwagi na prostotę, operowanie czytelnymi i łatwo przyswajalnymi kliszami, osiągnęła ona taką popularność i przychylność zarówno widowni, jak i (o dziwo) krytyki.
Czy będzie kolejna część?
To już pewne. We wrześniu 2016 na Facebooku ogłoszono, że przygody Ip Mana będą w filmowej serii kontynuowane. Zdjęcia do czwartego filmu mają rozpocząć się w 2018 roku, jego premiera nie jest jednak znana. Pewne jest jednak, że w głównej roli ponownie zobaczymy rewelacyjnego Donniego Yena. Być może twórcy w końcu poświęcą w tej części większą uwagę wątkowi, który dotychczas traktowany był po macoszemu. Mowa oczywiście o domniemanym szkoleniu Bruce’a Lee.
Tych jednak niecierpliwych i bardziej zainteresowanych postacią Ip Mana informuję, że filmy autorstwa Wilsona Yipa nie są jedynymi, które opowiadają o losach chińskiej legendy. Jest jeszcze wspomniany już Wielki mistrz z 2013, Ip Man: Narodziny legendy z 2010 (stanowiący swoisty prequel właściwej serii i zawierający występy kilku jej aktorów) oraz Ip Man: Ostatnia walka z 2013. Jeśli miałbym któryś z nich polecić, to zdecydowanie ten pierwszy tytuł, który kompletnie inaczej – bo zgodnie z subtelnym stylem Wong Kar Waia – przybliża losy Ip Mana.
korekta: Kornelia Farynowska