search
REKLAMA
Artykuł

AMERICAN GRAFFITI. Luzackie arcydzieło George’a Lucasa

Pół wieku po premierze „American Graffiti” George’a Lucasa wciąż zachwyca.

Łukasz Homziuk

13 sierpnia 2023

REKLAMA

Chciałbym mieć za kumpla Francisa Forda Coppolę. U progu lat 70. Coppola nie był dla George’a Lucasa przyjacielem od święta, z którym tylko fajnie się piło, paliło, gadało o kinie i pozowało do zdjęć, ale kimś znacznie więcej: mentorem i protektorem. To starszy o kilka lat hollywoodzkich utarczek Coppola zasugerował Lucasowi, żeby z shorta zrobić pełnometrażowe THX 1138. Potem pomógł uzyskać finansowanie od Warner Bros. i został najprzyjaźniejszym producentem pod słońcem – dał młodzianowi (Lucas miał wtedy 25 lat) całkowicie wolną rękę. Film zaliczył komercyjną klapę, ale Coppola nie opuścił tonącego. Na pokład American Graffiti znów wszedł w roli producenta i znów powierzył Lucasowi pełnię artystycznej kontroli. A gdy na ostatniej prostej Universal zaczął wątpić w sens szerokiej dystrybucji, pogroził gestem iście rejtanowskim. Oświadczył, że kupi prawa do filmu za własne pieniądze i sprzeda je innemu studiu. Siła perswazji była po jego stronie, bo Oscary za Ojca chrzestnego jeszcze nie zdążyły się zakurzyć. W dużej więc mierze dzięki Coppoli American Graffiti trafiło do kin. I rozbiło bank.

Rozbiło bank także dlatego, że miało go rozbić. Bo w Hollywoodzie nie znają powiedzenia „do trzech razy sztuka”. Gdyby zyski z jego drugiego pełnego metrażu liczone były w tysiącach dolarów, Lucas pewnie wpadłby do wora z innymi anonimowymi absolwentami kalifornijskiej filmówki, którzy ponoć mieli potencjał. Aby zostać przy życiu, musiał dotrzeć do masowej publiczności. A co krzyczało z afiszy w 1973? Na porządku dziennym była tęsknota za rock’n’rollem i fiftiesami, w kinach rządziły filmy spod znaku coming of age (nie przesadzam tu zbytnio – przypomnę, że zarobkowym liderem roku 1970 zostało Love Story), a studia koncentrowały uwagę na produkcjach o i dla generacji baby boomerów. Wszystkie te trendy zostały wszczepione w tkankę American Graffiti z nawiązką. Film Lucasa okazał się wręcz perfekcyjnym produktem swoich czasów, czyli rockandrollową opowieścią o tym etapie życia, na którym słynny hamletowski dylemat znaczy dokładnie tyle, co pytanie: zostać czy wyjechać. Dla widza anno Domini 1973 był film Lucasa również kolorowym dropsem o smaku znajomym, choć już prawie zapomnianym. Jeden gryz transportował z powrotem do nieodległego, lecz jakże przyjemniejszego roku 1962.

Wcale nie mówię tego z przekąsem, choć niby bym mógł, bo tak sprawę ustawił krytyczny, a zwłaszcza filmoznawczy dyskurs. Odkąd Fredric Jameson podał American Graffiti za idealny przykład kina nostalgicznego – krytykując nostalgię jako ucieczkę od rzeczywistości i kreację nieistniejącej przeszłości – film Lucasa często czyta się jako eskapistyczną landrynkę i nic więcej. Tymczasem oglądając American Graffiti dziś, faktycznie trochę chciałbym bujać się furami po mieście razem z bohaterami – ale tylko trochę. Bo widzę, że chociaż dobrze się bawią, to również się boją. Słyszę szybkie bicie serc, w których fascynacje spotykają lęki. Tak biją serca bohaterów, tak bije serce Lucasa, tak wreszcie biją serca całego pokolenia Amerykanów. American Graffiti to tytuł w pełni adekwatny, bo Lucasowi naprawdę udało się przekroczyć własny punkt widzenia i naszkicować obraz Ameryki na początku lat 60. I bynajmniej nie jest to obraz czarno-biały i kanciasty.

Matematyka nierzadko kłóci się z historią, więc nie ma się co dziwić słowom Michaela Dempseya, który po premierze American Graffiti pisał w „Film Quarterly”, że akcja dzieje się w ostatnim roku fiftiesów. Na znaczenie czasowego umiejscowienia produkcji zwracali też uwagę specjaliści od reklamy. Genialny tagline filmu brzmiał: „Gdzie byłeś/aś w roku 1962?”. Chociaż niektórzy z was zapewne drapią się teraz po głowie i szukają na Wikipedii oznak wyjątkowości tej daty, to żaden Amerykanin w roku 1973 nie potrzebował dodatkowych podpowiedzi. Ledwie jedenaście lat dzieliło premierę i czas akcji filmu Lucasa, a zmieniło się wszystko. Każdy więc pamiętał, gdzie był i gdzie była cała Ameryka w 1962 roku. Okres prosperity jeszcze nie chylił się ku końcowi, wojna w Wietnamie dopiero miała wkroczyć w najkrwawszą fazę, John F. Kennedy jak zwykle tryskał energią. Niestety już niedługo – rok później JFK zginął w zamachu, a wraz z nim zginęły dobre humory Amerykanów. Lucas wybrał zatem najlepszy możliwy obiekt nostalgii: czas ostatnich beztroskich podrygów przed brutalnym i nieubłaganym końcem imprezy. Ale właśnie – czy rzeczywiście beztroskich?

Chyba najbardziej podoba mi się w American Graffiti podskórna ambiwalencja. Kiedy Wendy zdradza, że Curt marzy o pracy dla prezydenta Kennedy’ego, my już wiemy, dlaczego marzenia nigdy nie zrealizuje. Ostatecznie oglądając obrazy z przeszłości, trudno nie dopowiadać w myślach przyszłych możliwości. Na końcu nie trzeba sobie niczego wyobrażać, bo Lucas, podszywając się pod konwencję biopicu, informuje o dalszych (czasem tragicznych) losach postaci. Dopisuje feralne postscriptum do świata kipiącego młodzieńczą energią. Jednak już wewnątrz tego świata pojawiają się znaki ostrzegawcze – przecież w jednej ze scen ryzykowna zabawa nieomal kończy się tragedią. Wątek ten ma charakter symboliczny, ale też bardzo przyziemny. Lucas wyjął go bowiem wprost ze swojego doświadczenia. Z autobiograficznych tropów pozszywał zresztą całe American Graffiti i głównie dlatego ma ono tak wielką moc.

Za plener służy rodzinne dla Lucasa miasto Modesto, a wszystko, co widzimy i słyszymy, pochodzi z katalogu ulubionych rzeczy nastoletniego George’a. Faza na szybkie samochody przeszła mu mniej więcej wtedy, gdy prawie zginął w wypadku. Po tym wydarzeniu trochę się ustatkował i wyjechał do college’u, ale nawet solidna trauma nie złamała uczuć. Mimo że American Graffiti było przed premierą przedstawiane włodarzom studia jako film jawnie krytykujący styl życia mieszkańców Modesto, a w szczególności czynność cruisingu – czyli nocną jazdę samochodem trochę bez celu, trochę w celu nawiązywania różnych kontaktów społecznych (mówiąc eufemistycznie) – to Lucas wyznał w jednym z wywiadów: „Kocham cruising i kocham Modesto”. Do filmu przeniknęło i gorące uczucie, i szczypta rozsądku. Właśnie z zetknięcia się ducha łobuzerskiej zabawy i ducha mądrości po szkodzie wynika tak pociągająca w American Graffiti dwuznaczność.

Pora przestać zgrywać sztywniaka i przyznać, że American Graffiti zachwyca mnie również pierwszym z wymienionych właśnie składników równania. Lucas robił ten film niedługo przed trzydziestką i chyba chciał wybawić się po wsze czasy. Na odpowiedni poziom energetyczny wznosi się, gdy w pierwszej sekundzie puszcza z głośników przebój Rock Around the Clock, i już na tym poziomie zostaje, dając jednocześnie płynąć opowieści przyjemnie i bez pośpiechu. Dzięki montażowi synchronicznemu prowadzi nas przez nocne wojaże kilkorga nastoletnich postaci bez specjalnej spiny o równomierne rozłożenie wątków i inne podobnie nieistotne kwestie. Ten energiczny, ale luzacki, celowo pozbawiony dyscypliny styl silnie inspiruje reżyserki i reżyserów biorących na tapet szkolne rytuały przejścia. Tropem Lucasa podążyli chociażby Richard Linklater w Dazed and Confused czy w wersji dla starszaków Noah Baumbach w Tupiąc i wrzeszcząc.

Najbliższa ducha American Graffiti wydaje mi się jednak Licorice Pizza  Paula Thomasa Andersona. Nie przez przypadek zwiastun najnowszego filmu tego lepszego Andersona ujrzał światło dzienne na festiwalu w Londynie, towarzysząc specjalnym pokazom American Graffiti właśnie. Nie przez przypadek też akcja Licorice Pizzy rozgrywa się w roku premiery filmu Lucasa. Anderson bierze od starszego kolegi po fachu szczegóły: od identycznej czcionki napisów początkowych do bliźniaczej sceny wybuchu petardy w toalecie dla chłopaków. Ale kluczowe zbieżności są gdzie indziej. Obaj reżyserzy opierają swe dzieła na ścieżce dźwiękowej i kamerze rejestrującej ruch bohaterów. Odsysają z fabuły, jak najwięcej się da, pozostawiając jedynie niezobowiązujące „dzianie się” – czyli życie upływające głównie na bieganiu (u Andersona) lub jeżdżeniu autem (u Lucasa). W ten sposób z uśmiechem na ustach i rękami w kieszeniach osiągają to, do czego ze śmiertelną powagą dążą twórcy filmów pokazywanych na Nowych Horyzontach w sekcji Lost Lost Lost. Powołują do życia kino totalne – wyzwolone spod władzy literatury, a karmiące się logiką obrazu i dźwięku. A przy tym kino szalenie przyjemne, bo przepełnione żywą energią. Równie dobrze pasujące do popcornu i do wina.

Pod koniec American Graffiti dochodzi do zdarzenia na miarę cudu. Do Curta dzwoni piękna blondynka z białego Thunderbirda, której szukał całą noc. Jeśli tylko chce, może się z nią spotkać wieczorem. Ale Curt odmawia. Co więcej, po zakończonej rozmowie poprawia mu się humor. To była ostatnia taka rozmowa. Curt wylatuje do college’u i zostawia za sobą wszystko prócz podręcznego bagażu, ale pogodził się ze stratą. Wspominając dom, już zawsze będzie mu dźwięczał w uszach kojący głos blondynki z białego Thunderbirda. Kto wie – może to nawet nie był jej głos? Niedawno Kenneth Branagh zadedykował Belfast zarówno tym, którzy z tytułowego miasta wyjechali, jak i tym, którzy w nim zostali. Lucas mógłby w podobnym tonie zadedykować American Graffiti wszystkim związanym z Modesto; albo i lepiej: po prostu tym, którzy szukają nowego domu, i tym, którzy decydują się zostać w starym.

Łukasz Homziuk

Łukasz Homziuk

Student wrocławskiego kulturoznawstwa, laureat konkursu krytycznofilmowego Krytyk Pisze (2022). Da radę obejrzeć wszystko, choć zwykle woli arthouse od Marvela.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA