9 NAJGORSZYCH FILMÓW, jakie widziałam w 2017 roku
Tekst ukazał się również na blogu autorki.
Wprawdzie nowy rok zaczął się już jakiś czas temu, ale wciąż jeszcze wyskakują mi w różnych miejscach podsumowania filmowo-serialowo-książkowe. Przede wszystkim pozytywne, same ochy i achy. Owszem, część zasłużona, na przykład zachwyty nad Zabiciem świętego jelenia, Opowieścią podręcznej, ale część dla mnie niepojęta, na przykład nad Dunkierką czy czwartym sezonem Sherlocka. Z książkami mam nieco większy problem, bo nie czytałam nowości, ale do najlepszych przeczytanych w ubiegłym roku zaliczyłabym zdecydowanie Anatomię zbrodni. Sekrety kryminalistyki Val McDermid i Człowieka o 24 twarzach Daniela Keyesa, a do najgorszych Krucyfiks Chrisa Cartera (nie, nie tego Chrisa Cartera) i Ofiarę bez twarzy Stefana Ahnhema.
Niemniej wszystkie zestawienia pod hasłem „najlepsze filmy 2017 roku” to często zachwyty nad produkcjami, po których mnie robiło się niedobrze na myśl o ponownym wyjściu do kina. W związku z tym przedstawiam zestawienie najgorszych filmów, jakie widziałam w tym roku. Ale ponieważ według moich wyliczeń oglądam średnio 5,75 filmów miesięcznie, bez rozróżnienia na stare i nowe, wyłamałam się z trendu „tylko premiera w 2017” i pozwoliłam sobie uwzględnić również starsze dzieła, które w przypływie masochizmu bądź niewiedzy akurat w tym roku postanowiłam nadrobić.
5. Tulipanowa gorączka (Justin Chadwick)
Ten film to bardzo zły film o miłości. A, i jest chyba jakiś tulipan albo jego cebulka czy coś takiego – nie dajcie się nabrać.
Pierwsza połowa to straszliwe nudziarstwo. Główna bohaterka, Sophia, stara się uszczęśliwić starszego od siebie męża, który ją wykupił z przytułku. Wymarzonego przez męża dziecka jednak wciąż nie ma, pojawia się natomiast na horyzoncie przystojny… eee… pojawia się na horyzoncie malarz Jan Van Loos. Co dzieje się dalej, chyba nie muszę mówić. Gdzieś w środku film staje się autentycznie zabawny, gdy Sophia stara się utrzymać romans w tajemnicy przed mężem, i wciągający, gdy Van Loos próbuje zarobić na rzadkich cebulkach tulipanów. W drugiej połowie wraca jednak i nie znika już do końca klimat harlekinowy, który w dodatku jest odpowiednio przesłodki, żeby tak zwana słaba płeć mogła dyskretnie otrzeć łzę chusteczką.
Nie jestem pewna, co mogę zaliczyć temu filmowi na plus. Aktorstwo jest do przyjęcia, kadry tylko bywają ładne, fabuła jest do bólu przewidywalna, a zakończenie jeszcze bardziej.
4. To (2017) (Andrés Muschetti)
Im częściej czytam, jaki to wspaniały film, tym bardziej zastanawiam się, kto upadł na głowę: ja czy krytycy. Chyba jednak krytycy.
Horror powinien, zdaje się, straszyć widza. Podczas całego seansu Tego nie wystraszyłam się ani razu – a dodajmy, że jestem podatna, wystarczy głośniej trzasnąć drzwiami. Sugestywna, mhoczna muzyka zapowiadała każde złowrogie, „niespodziewane” pojawienie się klauna czy innego potworka. Trwała długo, żeby nawet najtępszy i najmniej zorientowany w konwencji widz zdążył się domyślić, że zaraz coś na niego wyskoczy na ekranie. Ostatni raz bardziej się przestraszyłam, kiedy wydawało mi się, że wysłałam SMS-a nie do tej osoby, co trzeba. I nienawidzę sytuacji, gdy scenarzysta zabrnie tak daleko, że jedynym ratunkiem dla bohaterów jest, żeby ktoś kogoś pocałował – a najlepiej, żeby jakiś małoletni nerd pocałował dziewczynę, w której się podkochuje – i w ten sposób magicznie wrócił mu życie albo siły do walki. Rozwiązanie deus ex machina od czasów starożytnej Grecji świadczy o nieudolności pisarskiej, nie o talencie.
3. Legenda (Ridley Scott)
Kiedy zabierałam się za oglądanie tego filmu, wiedziałam, że wymaga specjalnej dawki cierpliwości. Nie spodziewałam się, że aż tyle.
To, że Legenda jest przeraźliwie teatralna, to jeszcze pół biedy. To, że wszyscy bohaterowie zachowują się sztucznie, to też jeszcze można przeżyć. Mogę przeżyć nawet Toma Cruise’a w roli obiektu westchnień, choć zupełnie do mnie nie przemawia. Ale to, że film jest wydłużony do granic ludzkiej możliwości, to już poważny grzech. To jeszcze większy grzech w obliczu tego, że fabuła to najzwyklejsza w świecie baśń, jakie doskonale już znamy od małego. Po pierwszych dziesięciu minutach wiadomo, że dobra księżniczka jest dobra, zły potworek jest zły, dobry chłopiec jest dobry, a Mhoczny Władca Podziemi jest… No cóż, mhoczny. Ponieważ od początku wiadomo, jak się całość skończy, trudno być zaskoczonym „zwrotami akcji”, więc pozostaje tylko ziewać, cierpieć podczas piosenek i patrzeć na zegarek.
2. La La Land (Damien Chazelle)
Zgoda, nie lubię musicali. Ale te zachwyty skądś się wzięły, więc postanowiłam sprawdzić, skąd. Nie pytajcie mnie, nadal nie wiem.
Podobne wpisy
Fabuła jest nudna jak flaki z olejem, bo gdyby rozpisać akcję w punktach, okazałoby się, że to najzwyklejszy, standardowy romans. Zakończenie – chwalone przez wielu krytyków jako realistyczne i życiowe – doprowadziło mnie na skraj ludzkiej wytrzymałości, bo okazało się, że cała historia jednak nie ma puenty.
1. Monster (Patty Jenkins)
Bez dwóch zdań najgorszy film, jaki widziałam w ubiegłym roku. Uwielbiam kryminały i dramaty, więc sądziłam, że obejrzę solidny, mocny thriller. Być może ten zawód wynika z moich oczekiwań, ale z drugiej strony, gdybym obejrzała ten film, wiedząc o nim tyle, ile jest w opisie na Filmwebie, byłabym rozczarowana chyba jeszcze bardziej.
Opis brzmi bowiem: „Historia amerykańskiej prostytutki, która po dokonaniu serii morderstw na mężczyznach otrzymuje wyrok śmierci”. Brzmi zachęcająco, ale nie dajcie się nabrać. To po prostu lesbijska historia miłosna. Nie mam nic przeciwko temu, tyle że jestem zdania, że harlekinowe filmy o miłości powinny być oznaczone kategorią „romans”, nie „dramat”. Tymczasem Monster – gdyby obejrzeć go bez wiedzy, kim była Aileen Wuornos – to po prostu opowieść o kobiecie, która uwikłała się w romans z nastolatką, i przy okazji niechcący zabiła paru mężczyzn. Monster w 95% składa się ze scen między Wuornos a Selby, gdy kobiety omawiają swoje szanse na wspólną przyszłość. Pozostałe 5% to sceny zbiorowe, łapanie stopa i mordowanie. Całość w dodatku wygląda przeraźliwie zwyczajnie, nie ma tutaj nawet kadrów, które można by nazwać chociaż ładnymi.
Przy oglądaniu filmów tego rodzaju powinno się odczuwać dreszczyk emocji: złapią ją czy nie? Jak poradzi sobie tym razem? Dlaczego morduje? Przy oglądaniu Monster można się jedyne poemocjonować, o co tym razem seryjna morderczyni pokłóci się ze swoją dziewczyną.
Poza podium, już bez kolejności:
Powidoki (Andrzej Wajda)
Nie wypada może krytykować ostatniego filmu Wajdy, ale niestety mało ciepłych słów mogę o nim powiedzieć. Świetny Bogusław Linda, przepiękne ujęcia, nawet jeśli chwilami boleśnie łopatologiczne. Średni scenariusz, koszmarna Zofia Wichłacz i jeszcze gorsza Bronisława Zamachowska. Najbardziej zapamiętam ten film ze względu na interesujące, bo nienachalne studium życia osoby niepełnosprawnej, i scenę w sklepie z manekinami. Średniak, a to chyba najgorsze, co można powiedzieć o jakimkolwiek dziele.
Pokot (Agnieszka Holland)
Nie spodziewałam się zbyt wiele, ponieważ niestety czytałam Prowadź swój pług przez kości umarłych Olgi Tokarczuk. Żeby tę książkę dobrze zekranizować, trzeba by było chyba napisać scenariusz zupełnie z nią niepowiązany… Pokot jest przepięknie nakręcony, Agnieszka Mandat świetnie zagrała Janinę Duszejko, ale niestety film sam w sobie jest okropnie moralizatorski i dydaktyczny. Jego przesłanie można streścić w jednym zdaniu: „jeśli w jakikolwiek sposób krzywdzisz zwierzęta, również jedząc je, zasługujesz na wszystko, co najgorsze”. Nie ma żadnej opcji pośrodku. Ten świat jest czarno-biały, bez żadnych szarości.
Amok (Kasia Adamik)
Krystian Bala opisuje w książce zabójstwo, za które zostaje później skazany. Historia idealna na kryminał… I tak przecudownie źle zekranizowana. Wszystko w tym filmie jest ciekawsze od samego mordercy, co już na starcie źle wróży. Do tego w Amoku pojawiają się wątki nijak niepasujące do reszty, upchnięte w scenariuszu jakby na siłę. Połowa scen ani zachowań bohaterów nie ma sensu, bo nie łączą się w żaden sposób z fabułą ani wcześniej, ani później. Najśmieszniejsze i zarazem najlepsze były fragmenty, gdy biedni policjanci próbowali przedrzeć się przez fatalną prozę Bali i cierpieli przy czytaniu. Jedyne, co ten film niewątpliwie dobrze zrobił, to wypromowanie Krystiana Bali, choć mam nadzieję, że jednak nie o to chodziło.
Morderstwo w Orient Expressie (2017) (Kenneth Branagh)
Ten film pasuje tutaj akurat najmniej, bo nie jest to całkowicie zły film, ale zasługuje na wzmiankę. Książka Agathy Christie i jej adaptacja z 1974 roku – swoją drogą dla odmiany jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam w ubiegłym roku – tak fascynują nie tylko ze względu na zakończenie, lecz także ze względu na duszny klimat. Ale w ekranizacji z 2017 roku bohaterowie nie są uwięzieni – mogą wyjść z pociągu i beztrosko sobie pospacerować. Znika atmosfera napięcia, zaszczucia, niemożności ucieczki. Wskazówki dotyczące mordercy są chaotycznie rozrzucone po całej fabule. W dodatku z niepojętych przyczyn w drugiej połowie film zmienia się w kino akcji. Nie, nie i jeszcze raz nie.