Szybka piątka
Filmy, które polubiliśmy dopiero ZA DRUGIM RAZEM
Odkryj FILMY, KTÓRE POLUBILIŚMY DOPIERO ZA DRUGIM RAZEM! Przekonaj się, które produkcje zyskały nowe oblicze przy drugiej szansie.
Szybka piątka #137
Czy w swoim życiu kinomana doświadczyliście sytuacji, w której film odrzucił was po pierwszym seansie, ale urzekł przy powtórce? Mamy przeczucie, że potraficie wymienić choć jeden taki przypadek. My prezentujemy wam nasze – śmiało dorzucajcie swoje listy!
Filip Pęziński
- Frost/Nixon – tam, gdzie za pierwszym razem zobaczyłem przeciętny film o kulisach słynnego wywiadu, przy powtórce dostrzegłem wnikliwe spojrzenie na świat mediów, polityki i portret jednego z najciekawszych prezydentów Stanów Zjednoczonych oraz – być może przede wszystkim – znakomity pojedynek z samym sobą, który na myśl przywodzi pierwszego Rocky’ego.
- Rocky IV – a skoro o Rockym mowa, to muszę się przyznać, że jakkolwiek dziś jestem ogromnym fanem całej serii, tak przy pierwszym seansie czwarta jej odsłona mocno odrzuciła mnie swoją naiwną, typową dla lat 80. teledyskową stylistyką. Powtórka pozwoliła się jednak całkowicie w tej konwencji odnaleźć i dziś na Rockym IV bawię się już każdorazowo doskonale.
- Skyfall – bardzo czekałem na kolejną odsłonę przygód Jamesa Bonda o twarzy Daniela Craiga (te zwiastuny!), ale z kina wyszedłem mocno rozczarowany.
W zaciszu domowym przymknąłem jednak oko na dziurawy, niemądry scenariusz oraz groteskowego antagonistę i doskonale bawiłem się, ciesząc przepiękną formą i ogromem serca do postaci, który wyraźnie w filmie widać.
- Grindhouse: Death Proof – piąty film Quentina Tarantino odrzucił mnie początkowo całkowitym brakiem ambicji u tego jakże przecież ambitnego twórcy. Death Proof oferował jedynie świetnie bawiącego się Kurta Russela, charyzmatyczne i ujmujące postaci kobiece oraz tonę autocytatów.
Przy powtórce zauważyłem, że Death Proof oferuje świetnie bawiącego się Kurta Russela, charyzmatyczne i ujmujące postaci kobiece oraz tonę autocytatów. Super!
- Dredd – nie wiem do końca, co nie zagrało za pierwszym razem, ale pamiętam, że film pozostawił mnie raczej obojętnym. Przeciwnie kolejny seans, który Dredda uczynił jednym z moich ulubionych, dumnie stojących na półce filmów.
Jacek Lubiński
- Frida – kinowy seans był przyjemnym, interesującym przeżyciem, ale gdzieś tam pozostał niedosyt, zwłaszcza w starciu z oscarowymi wyróżnieniami. Ostatnio jednak zrobiłem powtórkę i dosłownie dałem się oczarować – przepiękne, plastyczne kino, warte zdecydowanie więcej niż te dwie statuetki, jakie otrzymało.
- Quantum of Solace – Casino Royale tak wysoko podniosło poprzeczkę, że twórcy kontynuacji byli z góry skazani na porażkę.
Pomijając jednak sraczkę montażową, to zwyczajnie dobry film, z własnym charakterem, ciekawą intrygą i świetnymi, bardzo klasycznymi scenami (opera!).
- Batman Forever – dwa gacki od Burtona zrobiły swoje i trzeci film po prostu porażał swoją infantylnością oraz wygłupami. No i ten kolorowy wygląd… Co prawda bawiłem się nieźle, ale rozczarowanie było konkretne. Przy kolejnych seansach doceniłem jednak resztki psychologii postaci, komiksowy sznyt i pysznie rozbuchaną scenografię wraz z pozornie kakofoniczną muzyką.
- Rushmore – początkowo ten film mnie irytował, głównie z uwagi na Jasona Schwartzmana w głównej roli.
Z czasem jednak przekonałem się do całej historii, bo choć Schwartzman dalej irytuje, to… tak powinno być. Wszak jest to właśnie opowieść o byciu chujem, a następnie o dojrzewaniu do tego, żeby tym chujem przestać być.
- Rocky V – po rozbuchanej i propagandowej czwórce piątka zeszła na ulice i wyglądała tak zwyczajnie, że aż amatorsko. Po latach jednak doceniam bardziej, zwłaszcza finałową walkę, która stanowiła solidne zwieńczenie historii Rocky’ego. Do czasu oczywiście…
Łukasz Budnik
- Pulp Fiction – tak jest, film przez wielu uważany za opus magnum Quentina Tarantino nie podszedł mi za pierwszym razem. Ciekawy to jednak przypadek, bo choć nie zrozumiałem zachwytów, to nie mogłem przestać o Pulp Fiction myśleć. Do tego stopnia, że… nazajutrz obejrzałem go ponownie.
Tym razem wszystko zaskoczyło jak trzeba i cieszyłem się każdą minutą seansu. Nadal jednak nie uważam tego filmu za najlepsze dzieło Quentina – od 11 lat tytuł ten dzierżą u mnie Bękarty wojny.
- O północy w Paryżu – przy pierwszym seansie miałem chyba wyjątkowo paskudny humor, bo O północy w Paryżu solidnie mnie wymęczyło. Zupełnie odwrotnie było przy powtórce kilka lat później – całkowicie dałem się ponieść tej czarującej wizji, kibicowałem bohaterowi Owena Wilsona i ekscytowałem każdym kolejnym artystą spotykanym przez niego w przeszłości.
Przeuroczy film.
- Batman v Superman: Świt sprawiedliwości – to niepopularna opinia, ale Człowieka ze stali uważam za jeden z najlepszych filmów superbohaterskich – znakomite, wciąż świetnie wyglądające i emocjonalne widowisko okraszone doskonałym soundtrackiem. Kontynuacja w postaci BvS po pierwszym kinowym seansie raczej mnie odrzuciła. Znacznie lepiej bawiłem się podczas wersji Ultimate Cut, która uzupełniła i rozjaśniła kilka wątków, a konflikt tytułowych bohaterów został w niej zarysowany znacznie lepiej.
Dziś z czystym sercem mogę powiedzieć, że lubię ten film. Kapitalna strona audiowizualna!
- Miasteczko Twin Peaks. Ogniu krocz za mną – pierwszy seans odhaczyłem zaraz po zapoznaniu się z serialem i uznałem, że to ciekawy dodatek, ale znacznie słabszy od obu sezonów. Zarówno serial, jak i film powtórzyłem w 2017 roku przed premierą nowego Twin Peaks i znacznie bardziej doceniłem Ogniu krocz za mną – ta niezwykle smutna, przejmująca historia tym razem trafiła do mnie bardziej niż choćby większość drugiego sezonu.
Po obejrzeniu trzeciej serii myślę o filmie jeszcze cieplej, bo dopiero nowy sezon pokazał, jak ważna to część tej historii.
- Ona – na koniec przypadek nieco inny, bo Ona Spike Jonze’a właściwie spodobała mi się już za pierwszym razem. Wtedy jednak uznałem, że to po prostu dobry film i dość szybko przestałem o nim myśleć. Kilka miesięcy temu urządziłem sobie powtórkę i zostałem całkowicie oczarowany. Ona wskoczyła do grona moich ulubionych filmów, emocjonalnie rozwalając mnie na kawałeczki. Wciąż siedzi mi w głowie.
Cóż za dzieło!
- Atlas chmur – początek w kinie nie był zadowalający.
Spodziewałem się więcej i jaśniej przedstawionej treści. Pewnego rodzaju zrozumienie i otrzeźwienie przyszło wraz z lekturą książki. Zrozumiałem bardzo dużo metafor, zręcznie, jak się okazało po drugim seansie, skonstruowanych przez siostry Wachowskie. Od tej pory co jakiś czas wracam do filmu i odkrywam coraz to nowe pokłady sensu.
- Narodziny gwiazdy – z rezerwą odniosłem się do produkcji, ale taki hit po prostu zobaczyć trzeba, żeby wyrobić sobie opinię i móc dyskutować z innymi.
Za pierwszym razem potraktowałem film jak kolejny romans, ale zadziwiła mnie jakością swojego aktorstwa Lady Gaga. Drugi seans był już inny. Muzyka faktycznie tworzy w nim niesamowity klimat, no i nie jest to zwykły romans. To obraz drogi na zatracenie, którą pokonuje główny bohater, powoli i naprawdę poruszająco. Miłość jest gdzieś w tle.
- Barwy ochronne – nic się nie zmieniło. Wciąż uważam kino Zanussiego za ogromny, przeintelektualizowany balon.
Do zadęcia Barw ochronnych również mam zastrzeżenia, bo nic ono nie wnosi. Za drugim razem jednak znacznie bardziej trafił do mnie pokrętny moralnie Zapasiewicz w roli docenta Jakuba Szelestowskiego. Postać godna zapamiętania, gdy chodzi o podejście do oceny aksjologicznej ludzkiego postępowania.
- Na skraju jutra – na początku stwierdziłem, że oglądam jakąś zupełną pomyłkę z gatunku science fiction. Przewidywalna historia bez polotu, pełna efektów specjalnych.
O ile pamiętam, nie obejrzałem jej do końca. Przypadkiem się zdarzyło, że trafiłem na film po raz kolejny i odkryłem jego geniusz – powtarzalność, niemal jak w Dniu świstaka.
- Avengers: Koniec gry – nie był to drugi raz – to wiem na pewno. Ani nawet trzeci czy piąty. Ważne jest, że teraz odnoszę się do tej produkcji ze znacznie mniejszą rezerwą niż za pierwszym razem. Ale, ale, reanimacja Spider-Mana wciąż jest dla mnie nie do przejścia.
Tomasz Raczkowski
- Tajemnica Brokeback Mountain – za pierwszym razem zobaczyłem (zbyt) prosty dramat uczuciowy, z jedynym wyróżnikiem w postaci orientacji seksualnej w centrum. Przy drugim seansie jednak film Anga Lee pokazał mi się jako głęboko humanistyczny dramat, pełen subtelnych niuansów i pulsujących, żywych emocji. Faktycznie rdzeń jest prosty – jednak ta prostota uczucia, przechodząca w skomplikowaną opowieść obyczajową, decyduje o sile filmu.
- Ziemia obiecana – kiedyś zlekceważyłem ten film jako kolejną kostiumową ekranizację lektury. Kiedy jednak już po maturze wróciłem do arcydzieła Andrzeja Wajdy, zachwycił mnie rozmach społecznej panoramy, szorstka, polifoniczna faktura i przesycająca narrację ambiwalencja ukazywanej rzeczywistości. Teraz to jeden z moich ulubionych polskich filmów, do którego wracam regularnie.
- Królestwo niebieskie – to trochę specyficzny przypadek, bo tak naprawdę dwa seanse dzieła Ridleya Scotta to dwa seanse różnych filmów.
Pierwszy – standardowej edycji kinowej – nie zachwycił mnie, przypominając przeszarżowane skrzyżowanie Gladiatora i Troi. Jednak po kilku latach zapoznałem się z wersją reżyserską Królestwa niebieskiego i tym razem monumentalna wyprawa w świat wojen krzyżowych mnie zachwyciła. Nie wiem, na ile to zasługa dodatkowych 45 minut, a na ile odmiennego nastawienia – faktem jest jednak, że Królestwo niebieskie z mocnego rozczarowania wskoczyło w moim prywatnym rankingu do czołówki filmów historyczno-kostiumowych.
- Casino Royale – tak, przyznaję się. Po pierwszym seansie pierwszy Bond z Danielem Craigiem do mnie nie trafił. Tuż po premierze „odświeżonego” agenta 007, jako entuzjasta klasycznego luzu serii, niezbyt potrafiłem przestawić się na Craigowski, surowy wariant Jamesa Bonda. Jak to Bonda jednak, film ten oglądałem później jeszcze kilka razy i za każdym coraz bardziej doceniałem propozycję Martina Campbella, aż w końcu stał się on moim ulubionym Bondem, doskonale reinterpretującym kultową postać jako kształtującego się na naszych oczach bohatera kina akcji.
- MASH – słynne dzieło Roberta Altmana za pierwszym razem nie spodobało mi się przede wszystkim dlatego, że było dość wyraźnie inne niż uwielbiany przeze mnie serial z Alanem Aldą w roli głównej. Jednakże gdy podszedłem do MASH–a z czystym umysłem, starając się odciąć porównania z wersją telewizyjną, stał się jednym z moich ulubionych filmów wojennych – bardziej wisielczy i brutalny od serialu, proponuje doskonały komentarz do absurdalności wojny. Nie jest ani lepszy, ani gorszy od M*A*S*H, jest po prostu inny.
