ZGODA (FPFF w Gdyni 2017)
Akcja filmu Macieja Sobieszczańskiego pozostaje w szarej strefie historii, kiedy kończą się działania wojenne, a ze wschodu nadciąga idea Polski Ludowej, obiecująca nowy ład. Jednak wszelkie podniosłe tematy niejako omijają obóz pomocniczy Auschwitz na Śląsku, w którym dzieje się akcja. Mimo że Zgodzie w festiwalowych kuluarach towarzyszy samowolny slogan o tym, iż jest to „love story w obozie koncentracyjnym”, to bardziej mylić się nie można. Owszem, oba elementy pojawiają się w filmie, ale reżyser przetwarza je na swój indywidualny sposób, znajdując kolejny wariant odpowiedzi na pytanie, czy w kwestii sztuki (po)wojennej i po zagładzie można powiedzieć jeszcze coś nowego.
Temat, który Sobieszczański wybiera sobie na swój pełnoprawny i autorski debiut (był bowiem współreżyserem i współscenarzystą Performera), nie jest politycznie poprawny i wygodny – to są polskie obozy pracy, w których ledwo co wyzwoleni lokalni ochotnicy, zrzeszeni pod wojskowym sztandarem, przetrzymują będących prawdopodobnie wrogami narodu Niemców, Ślązaków, Polaków. Wreszcie mają szansę się odegrać, zemścić za wszystkie krzywdy wyrządzane przez nazistów w czasie wojny, dając im odczuć na własnych organizmach to, co oni czy ich bliscy przechodzili w czasie wojny. Zarazem, by nie przeciążać obrazu tym tematem, reżyser decyduje się przefiltrować go przez prywatną historię dawnej przyjaźni i miłosnego trójkąta młodych ludzi. Franek zaciąga się do pracy w obozie, by zorganizować ucieczkę dla Anny, ona natomiast nie zamierza odejść bez ukochanego Erwina, służącego niegdyś w Wehrmachcie. Ich emocjonalne, wyniszczające wszystkich po kolei uwikłanie rozgrywa się w międzyczasie obozowej katorgi, a jednocześnie staje się tym bardziej aktualne, że oparte jest na niedopowiedzeniach. Sobieszczańskiemu udaje się zachować intymność relacji, podbitej dodatkowo przygaszonymi, monochromatycznymi barwami, zapewne również dzięki temu, iż nic w przeszłości postaci nie jest jasne. Są oni zarazem indywiduami na kartach historii i archetypami nieszczęśliwych kochanków, a owa wariacja na temat (nie)moralności polsko-niemieckiego romansu wybrzmiewa tym wyraźniej, że tak twardo i bezlitośnie osadzona jest w nieprzyjemnym, chropowatym świecie.
Podobne wpisy
To, co w czasach wojennych było sprawnie zorganizowanym przemysłem śmierci, machiną, która przez lata ze skutkiem przyczyniała się do masowej eksterminacji ludności, tutaj nagle pobrzmiewa echem prowizoryczności. Polakami dzierżącymi władzę w obozie kierują emocje, głównie chęć odwetu i zadawania bólu, których nie potrafią ukierunkowywać i przetwarzać. Przemoc staje się jeszcze bardziej okrutna, bo oparta jest na bezsensowności oraz bezcelowości. W ich świecie nie ma miejsca na nadzieję czy odmianę; Sobieszczański kreuje poczucie absolutnej beznadziei obezwładniającej wszystkich. Takie pojęcia jak Homo Sovieticus, miłość w czasach zarazy czy syndrom sztokholmski stają się ledwie hasłami służącymi do interpretacji zachowań bohaterów – znacznie bardziej porażającym doświadczeniem jest obserwowanie, jak to skażenie złem rozprzestrzenia się i zaraża wszystkich po kolei. Bowiem Zgoda to nie tylko film wojenny w najbardziej gatunkowym znaczeniu, ale przede wszystkim znacznie szersza kontekstowo opowieść o tym, skąd bierze się i jak działa zło.
Zarazem, znając kontekst historyczny, trudno oczekiwać współczucia dla dawnych oprawców. Więźniowie zlewają się w umęczoną, brudną i wyniszczoną masę portretowaną tak, jak dotychczas miało to miejsce z przetrzymywanymi w nazistowskich obozach Polakami czy Żydami. Ta historyczna ironia losu pozwala Sobieszczańskiemu szczerze i bez litowania się zarówno nad widzami, jak i postaciami mówić o tragicznym naznaczeniu poczuciem końca świata. II wojna światowa dla wszystkich w równym stopniu powoli stawała się duchową zagładą, po której nie było odkupienia czy reinkarnacji. Mimo że pobrzmiewa to dosyć banalnie, to Zgoda jest filmem, który wręcz nurza się w świadomości, że powojenne życie przede wszystkim jest życiem bezcelowym – zarówno dla katów, jak i ofiar, którzy wciąż wzajemnie podtrzymują zdeprawowany status quo. Hucznie świętowana informacja o kapitulacji Rzeszy staje się karnawałem (sado-)masochistycznego okrucieństwa.
Jest w filmie Sobieszczańskiego jakieś bolesne piękno. W żaden wyraźny sposób nie pretenduje on do miana bycia filmem rozliczeniowym, stawiającym kogokolwiek w stan oskarżenia; nikogo również nie zamierza oceniać czy tłumaczyć. Zarazem jest obrazem wstrząsającym, i oby budził dyskusje, na jakie zasługuje, pozostawiając otwartym pytanie, czy obecnie tak należy mówić o powojennej traumie. Sobieszczańskiemu udaje się pokazać siłę skażenia złem bez uciekania w klisze o bezpodstawnej przemocy, ale jednocześnie nie zamierza przy tym nikogo oszczędzać.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=m9vhLH_1U0I