search
REKLAMA
Zestawienie

8 UDANYCH ADAPTACJI GIER WIDEO. Z konsoli i komputera na wielki ekran.

Jakub Piwoński

13 maja 2018

REKLAMA

Gdy na ekranach kin szaleje Rampage: Dzika furia, będąca luźną adaptacją słynnej gry arcade’owej z lat 80., jest to idealna okazja do pewnego podsumowania. Podsumowania filmów powstałych na bazie gier komputerowych. 

Jak powszechnie wiadomo, nie cieszą się one uznaniem. W środowisku graczy mówi się nawet o swego rodzaju klątwie ekranizacji gier, gdyż każdy kolejny film przejawiający związek z grą komputerową albo nie notuje zawrotnych zysków z kin, albo nie zadowala krytyków – lub po prostu spełnia jeden i drugi warunek jednocześnie.

O tym, dlaczego tak się dzieje, pisałem kiedyś w felietonie. Wbrew występującym podobieństwom film i gra to media komplementarne względem siebie, ale też bardzo się od siebie różniące. Gdy jedno zachęca do biernego eskapizmu, drugie zaprasza do żywego uczestnictwa. Gdy więc to drugie wrażenie otrzymujemy najpierw, często jego filmowa wariacja staje się wtórna względem oryginału, dostarczając wtórnych względem niego emocji.

Ale nawet jeśli notorycznie filmowcy zaliczają w tej materii wtopy, nie rozumiejąc potrzeb graczy (chcących od filmowej ekranizacji często nie tyle rozwinięcia wątków i możliwości uwidocznionych w „wirtualu”, ile po prostu zdrowej rozrywki prowadzonej z wykorzystaniem znanych bohaterów), to jednak mimo wszystko na palcach jednej ręki z nieznaczną pomocą drugiej da się wymienić kilka tytułów, które zdołały przynieść sporo frajdy fanom.

Oto moja bardzo subiektywna lista tytułów, które się udały. Specjalnie jednak nie nazwałem ich „najlepszymi ekranizacjami gier”, bo według mnie takim tytułem można określać szerokie grono filmów, w którym trudno wyznaczyć granicę między dobrymi a lepszymi. Dobrych ekranizacji gier jest naprawdę mało, a te udane ani nie pretendowały do wybitności, ani jej nie osiągnęły.

Uwaga – obrana kolejność jest przypadkowa!

Resident Evil (2002), reż. Paul W.S. Anderson

To jeden z tych filmów, które zyskały na wartości po latach. Pamiętam jak dziś, że po premierze o wiele więcej było głosów rozczarowania dziełem Andersona niżeli tych, które wskazywałyby jednoznaczne zadowolenie. Gdy jednak spojrzy się obecnie na to, w jak absurdalnym kierunku powędrowała seria filmów, którą pierwszy Resident zapoczątkował, na ich tle jawi się on niemal jak małe arcydzieło. Wracam do jedynki z przyjemnością, ma w sobie coś urzekającego. Cenię w tym filmie najbardziej stworzenie ciekawego rozwinięcia względem oryginału – podczas gdy gry sygnowane marką „rezydującego zła” skąpane były w gęstym klimacie ślimaczego survival horroru, Anderson wyniósł tytuł do rangi kina akcji. To niewątpliwie wpłynęło także na mechanikę kolejnych gier, które poczęły się odpowiednio dynamizować. Poza tym uwielbiam Millę w roli Alice. To jedna z moich ulubionych filmowych heroin. Z całej serii za wartościową uznaję jeszcze część trzecią, ale to jedynka otworzyła wszystkim oczy, że można ciekawie przenieść sprawdzoną markę gier na ekran, tworząc za jej sprawą niezwykle prominentną (bo kasową) serię filmów. W kinie to zarazem jedyna tak długa seria ekranizacji gier – szacunek się zatem należy.

Książę Persji: Piaski czasu (2010), reż. Mike Newell

To ewidentny przejaw klątwy ekranizacji gier, ponieważ film ten spełnia wszelkie warunki do osiągnięcia sukcesu. Ma solidną, dobrze zgraną obsadę, której wisienką na torcie jest bardzo dobry występ Jake’a Gyllenhaala, a także uroczo uzupełniającej go Gemmy Arterton. Ma wyjątkowo dobre dla oka lokacje, uwzględniające scenograficzne detale. Ma też bardzo wciągającą linię fabularną, która za sprawą zabaw z czasem bardzo ciekawie się na pewnym etapie komplikuje. No i ma ten film niepowtarzalny i trudny do przyrównania klimat filmu przygodowego osadzonego w orientalnym, perskim klimacie. Akcji i humoru jest tu co nie miara, pełnoprawne widowisko przeplata się z romansem – istna zabawa w kino nowej przygody. Tworzenie świata na bazie popularnej gry to jednak ryzyko, bo tak jak zapewnia na starcie rozpoznawalność, tak zachęca do porównań i zwracania uwagi na niuanse. A kompletnie nie o to w filmie Newella chodzi.

Silent Hill (2006), reż. Christophe Gans

Muszę przyznać, że akurat w tym wypadku dość słabo znam growy oryginał. Silent Hill miałem okazję poznać jedynie przez chwilę, grając kiedyś razem z kolegą, przy udziale pada trzymanego w jego ręce. Podczas obcowania z filmem Gansa nie interesowały mnie zatem żadne porównania, choć jeden warunek musiał zostać spełniony. Silent Hill to wyjątkowo przerażająca gra, dlatego jej filmowa ekranizacja mogła fabularnie zawędrować w różne rejony, ale jeśli solidnie nie zalazła widzowi za skórę dawką ekranowej grozy, można było wówczas mówić o porażce. Filmowy Silent Hill jest jednak taki, jak być powinien – mówiąc kolokwialnie, ryje beret dość solidnie. Widziałem go zaledwie raz, ale do dziś nie mogę zapomnieć tego charakterystycznego, przenikliwego klimatu panującego w zamglonym, zapomnianym przez Boga miasteczku. A idąc dalej, jest jeszcze lepiej, wrażeń nie brakuje, dostarcza je potyczka ze słynnym piramidogłowym oraz niejednoznaczna w wydźwięku końcówka.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA