6 najlepszych OSCAROWYCH ZWYCIĘZCÓW XXI wieku. Wybór subiektywny
Ostatnimi czasy Oscary nie mają zbyt dobrego pijaru. Nie tylko przez aferę z Willem Smithem, ale głównie dlatego, że coraz mniej osób traktuje werdykty Akademii jako wyznacznik jakości. Wygrana CODY tylko dolała oliwy do ognia, gdyż wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, iż będzie to kolejny film z Oscarem w najważniejszej kategorii, który wkrótce odejdzie w zapomnienie. Ale w nowym milenium, w XXI wieku, zdarzyło się kilka filmów, które z pewnością zapiszą się złotymi zgłoskami w historii kina. Bo są po prostu świetne.
Uwaga techniczna – brałem pod uwagę zwycięskie filmy, które miały premierę w latach 2001–2022. Więc nie, nie uświadczycie na liście Gladiatora. Rok 2000 zalicza się jeszcze do wieku XX. Zgadzacie się z takim wyborem? Jeśli nie, podzielcie się swoimi typami w komentarzu pod tym tekstem.
"Za wszelką cenę", czyli „girl power” w najlepszym wydaniu
Clint Eastwood w najlepszym, acz dość zaskakującym wydaniu. Przywykliśmy, że głównymi bohaterami filmów Eastwooda są mężczyźni. W Za wszelką cenę zarówno Eastwood, jak i grający w filmie Morgan Freeman ustępują na pierwszym planie Hilary Swank w swej oscarowej roli. Jest to historia opowiedziana bardzo spokojnie, nieco na przekór dynamicznemu stylowi kina bokserskiego. Jest też od niego dalece bardziej dramatyczna. Mogłoby się wydawać, że to kolejna historia sportowca, który uporem i determinacją dąży do zwycięstwa. Poniekąd tak, ale nieco inaczej. To bardziej historia o przewrotności, żeby nie powiedzieć kruchości ludzkiego losu oraz o tym, że prócz pielęgnowania swej pewności siebie powinniśmy także posiadać pokorę. Jest ona niezbędna do tego, by akceptować to, co otrzymujemy, nawet jeśli jest to dalekie od tego, co sobie zaplanowaliśmy. Sukcesem w Za wszelką cenę jest zatem nie tyle stanięcie na podium, ile zawalczenie o własny los, pomimo dramatycznego upadku.
"The Hurt Locker. W pułapce wojny", czyli wrażliwie o wojnie
Pamiętam doskonale, że choć podczas gali Oscarów w roku 2010 sercem byłem za Avaterm, rozum podpowiadał mi, że to właśnie The Hurt Locker powinien dostać złotego rycerza w najważniejszej kategorii. Zasługiwał na to. Jest to bowiem film wojenny, który został nakręcony z wyjątkowym wyczuciem i wrażliwością, korespondujący z ówczesnymi niepokojami dotyczącymi Iraku i Afganistanu. Bardzo wiarygodnie zostały oddane emocje towarzyszące działającym na wojnie saperom, obrazując ciężar ryzyka, z jakim muszą się mierzyć. Jeśli w Za wszelką cenę otrzymaliśmy film, w który kobieta z powodzeniem przejęła typowo męską postać, to w The Hurt Locker mamy do czynienia z męskim gatunkiem filmowym z powodzeniem wyreżyserowanym przez kobietę. Za kamerą stanęła bowiem Kathryn Bigelow (notabene, prywatnie była żona Jamesa Camerona, przez co oscarowy pojedynek był dodatkowym smaczkiem) i jestem pełen podziwu co do włożonej w film pracy i wiarygodnego oddania wojennego dramatu, ale poniekąd także czysto męskich dylematów. To z pewnością jeden z ciekawszych, oryginalniejszych, solidniejszych filmów wojennych nowego tysiąclecia i jeden z ważniejszych w historii tego gatunku.
"Władca Pierścieni: Powrót króla", czyli triumf fantastyki
Zabijcie mnie, jeśli się mylę, ale to obok drugiego Ojca chrzestnego bodaj jedyny sequel (a już na pewno jedyna część trzecia), który wygrał w najważniejszej kategorii oscarowej. I choćby w tym punkcie dzieło Petera Jacksona już tworzy historię. Ale jest jeszcze jeden wyróżnik, bo jak wiemy, Akademia wyjątkowo rzadko nagradzała w tej kategorii dzieła z gatunku fantastyki. Trzeba podkreślić, że było to iście spektakularne zwieńczenie trylogii. Wszystko tu się cudownie zespoliło. Finałowy rozdział przygody Drużyny Pierścienia oraz wojny o Pierścień posiadał wszystkie cechy wielkiego widowiska kinowego, które zapiera dech, wzrusza, fascynuje. Tolkien pękałby z dumy. Fani źle znosili jednak decyzje o nienagradzaniu dwóch poprzednich odsłon trylogii w najważniejszych kategoriach, więc przy okazji Powrotu króla Akademia wyróżniła projekt Petera Jacksona niejako z nawiązką, wręczając mu aż jedenaście statuetek. To zatem Oscar nie tyle dla części trzeciej, ile dla całej trylogii. Ceremonia w 2004 roku była nudna (bo każdy doskonale wiedział, że złoty rycerz po prostu musi powędrować do Śródziemia), w przeciwieństwie do nagrodzonego filmu – pełnego akcji, pasji i wielkich emocji.
"To nie jest kraj dla starych ludzi", czyli braterski nihilizm
W 2008 roku mieliśmy do czynienia z iście fascynującym pojedynkiem oscarowym. Aż wspominam to z nostalgią, gdyż dziś ze świecą szukać takich oscarowych rywalizacji. Przypomnijmy – wówczas o prym najlepszego filmu 2007 roku walczył film braci Coen To nie jest kraj dla starych ludzi oraz Aż poleje się krew Paula Thomasa Andersona. Dwa bezapelacyjne arcydzieła, które porażały realizatorką perfekcją i zachwycały tym, jak ciekawą i wciągającą historię miały do opowiedzenia, będąc jednocześnie skąpanymi w aurze mroku i beznadziei. Wisienką na torcie były, rzecz jasna, zapadające w pamięć, wybitnie charakterystyczne kreacje aktorskie. Po prawdzie był to zatem rok, w którym Oscar powinien zostać przepołowiony na pół. Wygrali jednak bracia Coen, który to werdykt przyjąłem z szacunkiem i kiwnięciem głową na znak aprobaty. To nie jest kraj dla starych ludzi to, mam wrażenie, jeden z ostatnich powiewów autentycznego, filmowego pesymizmu, przed erą nadętej poprawności politycznej. Nie ma tu bowiem lukru, nie ma tu walki w słusznej sprawie, nie ma tu tworzenia filmu pod publiczkę. Jest za to nihilizm w czystej postaci i wniosek, jakoby świat był cholernie smutnym miejscem do życia. A już na pewno do zestarzenia się.
"Parasite", czyli powiew azjatyckiej świeżości
Przyznaję się bez bicia – w ostatnich latach zwycięzcy w najważniejszej oscarowej kategorii to dla mnie filmy na dobranoc. Lepione ze sprawdzonych schematów, mają sprostać konkretnym oczekiwaniom, formułując przy tym powszechnie akceptowaną tezę. Meh… nuda, nic się nie dzieje. Cała sztuka polega na tym, by mówić rzeczy ważne, ale w taki sposób, by widz bawił się przy tym znakomicie. Taki jest właśnie Parasite, który jest filmem mogącym pobudzić każdego, kto nie czuje satysfakcji z tego, co w ostatnim czasie pretenduje do najwyższych oscarowych laurów. Jest to także namacalny dowód na to, że Hollywood powoli kończy się, jeśli chodzi o pomysły na fabuły, natomiast powiew oryginalności jest w stanie wciąż zapewnić kino azjatyckie. Boimy się, że Azjaci nas w końcu połkną? Artystycznie już to powoli robią. W tym wypadku przykład idzie z Korei Południowej. Jest coś w tej wschodniej egzotyce ujmującego, mam wrażenie, że tamtejsi twórcy podchodzą do kina w sposób bardziej otwarty, bezkompromisowy, mniej kalkulują, więcej łączą i się bawią, chcąc tym samym zaprosić do zabawy widza. Parasite to film wybitnie wciągający i co najistotniejsze – wieloaspektowy, bo tak budzący przerażenie, jak i śmiech, wysyłający jednocześnie ważny komunikat społeczny. Kłania się zatem casus Squid Game – sukces tego serialu także nie wziął się znikąd.
"Infiltracja", czyli tak się robi remake
Na końcu tego zestawienia umieszczam film, którego wygrana wywołała, jak pamiętam, sporo kontrowersji. Doskonale pamiętam te głosy, że Akademia w ten sposób chciała wynagrodzić Martinowi Scorsese fakt, iż przy wcześniejszych okazjach do wygranej musiał obejść się smakiem. To faktycznie dość zaskakujące, że Oscar dla tak wielkiego reżysera i wyróżnienie jego filmu przyszło dopiero w 2007 roku, jeśli mogło mieć ono miejsce równo trzydzieści lat wcześniej – w 1977 za wybitnego Taksówkarza. Oliwy do ognia niezadowolenia dolewał także fakt, iż Infiltracja była remakiem (swoją drogą, filmu azjatyckiego), więc poniekąd dziełem wtórnym. Wiecie, co sądzę o tym po latach? Że to wszystko jest stek bzdur. Infiltracja to wielki triumf popkultury jako przestrzeni walki przeróżnych mitów, schematów, archetypów. Rolą twórcy jest sięgnięcie po ten potencjał, obudowanie go i zaprezentowanie w nowej formie. Pod tym względem Infiltracja jest swego rodzaju wzorem do naśladowania. Remake doskonały, bo stanowiący własną osobowość. To raz, a dwa – to po prostu film perfekcyjnie skrojony, z idealnym tempem i wyczuciem proporcji, wciągającą, trzymającą za gardło do samego końca fabułą i ultraciekawymi postaciami, nawet na drugim, trzecim planie. Miałem okazję prześwietlić twórczość Marina Scorsese w całości i Infiltrację wciąż widzę na szczycie listy najlepszych dokonań tego reżysera.