5 najgorszych filmów GUYA RITCHIEGO. Film to nie TELEDYSK
Sherlock Holmes: Gra cieni (2011)
Podobne wpisy
Pierwsza część mnie zachwyciła. Szczerze również wątpiłem, czy kiedykolwiek w kinie pojawi się adaptacja lub film inspirowany prozą Arthura Conana Doyle’a, który zapewni mi podobne wrażenie nieco spirytystycznego, przygodowego klimatu, co książki o przygodach Sherlocka Holmesa. Guy Ritchie z charakterystyczną dla siebie manierą zaprezentował mi postaci dwóch oddanych rozwiązywaniu zagadek postaci – Robert Downey Jr. jako Sherlock i Jude Law jako Dr Watson. Z jednej strony mnóstwo w ich postępowaniu było gagów i pastiszowych zagrań nawiązujących do historii XIX i XX wieku, a z drugiej na tyle powagi, że wierzyło się w prawdziwy dramatyzm opowieści. Charakterystyczne dla narracji Ritchiego przyspieszone skróty historii czy specyficzne prowadzenie kamery nie dominowały nad ogólnym rytmem akcji, żeby spowodować wybicie z fabuły. W drugiej zaś części przygód Sherlocka stało się coś niedobrego. Twórcy, najwidoczniej przekonani, że ich sposób pokazania historii okazał się całkiem zyskowny, poszli na całość. Gra cieni przypomina montażową sałatkę składającą się z kilkudziesięciu składników, której smak zaciera się w całym tym teledyskowym ambarasie. Trudno było mi się odnaleźć pośród rokokowych wyskoków głównych bohaterów i w zawrotnym tempie akcji. Coś ścigało Guya Ritchiego z taką siłą, że film stał się percepcyjnie męczący. Nie rozumiem tego braku równowagi w dozowaniu informacji.
Aladyn (2019)
Dzieci zapewne mogą się cieszyć z tak opowiedzianej historii – te mniejsze oczywiście. Byłem naiwny. Gdzieś uciekło mi, że to film, w którym pojawiają się licznie piosenki, właściwie musical. Zasiadłem więc do oglądania, nastawiony na kino pokroju Księcia Persji: Piaski czasu. Znając filmografię Ritchiego, spodziewałem się czegoś innego niż Aladynowa klasyka. Może dlatego nie wziąłem pod uwagę partii śpiewanych. Zaczęło się całkiem ciekawie. Forma wizualna przepiękna. Zwiastująca niezłą zabawę obsada – zwłaszcza Will Smith. Aż tu nagle zaczęli śpiewać. Jedną piosenkę wytrzymałem. Stwierdziłem, że może w filmie kierowanym do młodszych widzów całkiem normalne jest, że się śpiewa. Istnieje jednak różnica między pojawianiem się w filmie od czasu do czasu piosenek a wpleceniem ich jako elementu prowadzącego narrację. Po drugiej piosence już wiedziałem, że taki eksperymentator jak Guy Ritchie okazał się w Aladynie jedynie zatrudnionym przez producentów rzemieślnikiem, a nie artystą dążącym do swojej wizji filmu. Tym więc większe było i wciąż jest moje rozczarowanie. Niech więc z Aladyna cieszą się miłośnicy musicali, co, rzecz jasna, nie oznacza, że w historii kina nie nakręcono takich, które zaskarbiły jednak moją przychylną uwagę. Nie tym razem, panie Ritchie.