search
REKLAMA
Timeless Film Festival

5 najciekawszych seansów 1. edycji TIMELESS FILM FESTIVAL

Timeless Film Festival zaspokoił potrzebę, której namiastkę zaspokajały jak dotąd retrospektywy na Nowych Horyzontach.

Janek Brzozowski

18 kwietnia 2024

REKLAMA

Na takie wydarzenie czekali wszyscy kinomani w Polsce. Timeless Film Festival zaspokoił potrzebę, której namiastkę zaspokajały jak dotąd retrospektywy na Nowych Horyzontach. Potrzebę oglądania filmowej klasyki na dużym ekranie, w pięknych, świeżo odrestaurowanych kopiach. „Nie ma czegoś takiego jak stary film” – ogłaszała Tilda Swinton w krótkiej zapowiedzi, wyświetlanej w ramach festiwalowych spotów. I przebywając na pierwszej edycji Timelessa, nazywanego przez niektórych z przekąsem „Starymi Horyzontami”, rzeczywiście można było w to uwierzyć. Pokazywana w formacie kinowym klasyka odżywa, udowadniając wszystkim swoją – nomen omen – „ponadczasowość”. Wkraczając na sale, zakładamy różowe okulary widzów sprzed dziesięcioleci i oglądamy filmy tak jak w dniu premiery. W ramach krótkiego podsumowania postanowiłem wybrać 5 seansów, które zrobiły na mnie największe wrażenie i już na stałe zrosły się w mojej pamięci ze wspomnieniem pierwszej edycji warszawskiego festiwalu.

„Czerwone trzewiki” (1948), reż. Michael Powell, Emeric Pressburger

Flagową retrospektywą pierwszej edycji festiwalu była ta poświęcona twórczości Michaela Powella i Emerica Pressburgera. W programie znalazło się aż 7 wspólnych filmów duetu oraz 3 podpisane tylko przez Powella. Czerwone trzewiki do dziś uchodzą za ich szczytowe osiągnięcie – i nie bez przyczyny. Luźno oparty na baśni Hansa Christiana Andersena scenariusz pyta o cenę, jaką zapłacić trzeba za osiągnięcie perfekcji. Czy w dążeniu do artystycznej nieśmiertelności można pozwolić sobie na przeżywanie ludzkich namiętności? Czy sztuka powinna podporządkowywać sobie całą egzystencję jednostki? Balet może wydawać się tu jedynie swego rodzaju matrycą, finalnie okazuje się jednak czymś znacznie więcej. Zafascynowani połączeniem filmu, muzyki i tańca „Łucznicy” (pseudonim podchodzi od firmy produkcyjnej Powella i Pressburgera – „The Archers”) traktują go w Czerwonych trzewikach z najwyższym szacunkiem, jako sztukę samą w sobie. Koronnym dowodem jest kilkunastominutowa sekwencja taneczna, która rychło przeszła do historii kina – już kilka lat później doczekała się swoistego homage’u, jaki sprezentował jej w finałowej sekwencji Amerykanina w Paryżu Vincent Minnelli.

„Moja kolacja z André” (1981), reż. Louie Malle

„Kiedy byłem młody, wszystkim, o czym myślałem, były sztuka i muzyka. Teraz mam 36 lat i wszystkim, o czym myślę, są pieniądze” – mówi w otwierającym monologu bohater grany przez Wallace’a Shawna. Utożsamić się z nim szalenie łatwo, zwłaszcza jeżeli próbujecie utrzymać się z pisania o kinie. Wally również pisze, ale sztuki teatralne – okazjonalnie występuje także jako aktor, aby dorobić i mieć na rachunki. Moja kolacja z André to fikcyjny, choć mający swoje korzenie w rzeczywistość zapis długiej rozmowy głównego bohatera z przyjacielem. Wallace Shawn i André Gregory oparli scenariusz na kanwie własnych konwersacji, zarejestrowanych za pomocą dyktafonu. Na reżysera wybrali natomiast Louisa Malle’a, do którego tekst dotarł za pośrednictwem wspólnych znajomych. Gdy Francuz zadzwonił do Gregory’ego z propozycją wyreżyserowania filmu, ten pomyślał, że pada właśnie ofiarą mało wybrednego żartu – sytuację udało się szczęśliwie naprostować. Powstała w ten sposób opowieść o werbalnym starciu racjonalisty z utopistą, elektrycznego kocyka i porannej kawy w Nowym Jorku z duchowymi poszukiwaniami w Szkocji i polskim teatrem eksperymentalnym Jerzego Grotowskiego. Choć bohaterowie wyraźnie różnią się w większości kwestii, ich rozmowa jest kulturalna i pozbawiona uprzedzeń. Moja kolacja z André to bowiem nie tylko film o sztuce dialektyki, mającej swoje korzenie w antycznej Grecji, ale również o przyjaźni – nadszarpniętej zębem czasu, odżywającej w czasie rzeczywistym, na oczach widzów.

„Życie i śmierć pułkownika Blimpa” (1943), reż. Michael Powell, Emeric Pressburger

Prawda jest taka, że gdybym chciał, to listę ulubionych seansów festiwalu mógłbym skomponować wyłącznie na podstawie twórczość Powella i Pressburgera – trzeba się jednak czasem pohamować. Życie i śmierć pułkownika Blimpa to ich najdłuższy, a zarazem najbardziej zabawny film (proszę o wybaczenie wszystkich fanów Wiem, dokąd zmierzam). Pełno w nim ciekawych kontrastów i niejednoznaczności. To jednocześnie czuła satyra na brytyjską wojskowość i film propagandowy, wspierający Aliantów w walce z Nazistami. Melancholijna kronika przemijania i beztroska komedia z charyzmatycznym, jowialnym bohaterem na pierwszym planie. W żadnym innym filmie „Łucznicy” nie popisali się podobnym talentem do subtelnej, acz nagłej zmiany nastroju – przez 160 minut widzowie podążają za nimi pokornie jak baranki, śmiejąc się i płacząc, kiedy trzeba. Legenda głosi, że Churchill film Powella i Pressburgera szczerze znienawidził, upatrując w nim ataku na brytyjski mundur. Całe szczęście, wszyscy inni pułkownika Blimpa pokochali.

„Prawdziwe historie” (1986), reż. David Byrne

Kiedy pozna się jego twórczość trochę lepiej, to naprawdę trudno nie zostać fanem Davida Byrne’a. Wokalista kultowego zespołu Talking Heads to artystyczny człowiek-orkiestra: piosenkarz, pisarz, aktor, rysownik, kompozytor oraz, no właśnie, reżyser. Do nakręcenia Prawdziwych historii Byrne przygotowywał się stopniowo, pracując nad klipami muzycznymi Talking Heads. Materiały do scenariusza zbierał, podróżując wraz z zespołem po Stanach Zjednoczonych. Wycinał fragmenty artykułów z lokalnych tabloidów, a następnie szkicował na ich bazie postaci. W ten sposób zaczęła się wykluwać muzyczna satyra na amerykańską prowincję: skapitalizowaną, ubraną w kapelusz z szerokim rondem, kolorowy garnitur i kowbojskie obcasy. Prawdziwe historie przypominają pod względem treściowym Nashville (w centrum wydarzeń również znajduje się lokalny festiwal muzyczny), łączy te filmy ponadto wielowątkowa, polifoniczna narracja. Byrne wydaje się jednak mniej bezwzględny od Altmana. Darzy swoich bohaterów większą sympatią, lekko się z nich podśmiechując, ale zaraz potem mocno przytulając. Swoją drogą, to właśnie na planie Prawdziwych historii swoje pierwsze kroki komediowe stawiał John Goodman. Rok później aktor trafił na plan filmu Arizona Junior, nawiązując swoją pierwszą współpracę z braćmi Coen – reszta jest już nie tylko prawdziwą, ale i piękną historią.

„Film Nicka” (1980), reż. Wim Wenders

Filmowe pożegnanie Nicholasa Raya – za pośrednictwem Wima Wendersa. Niemiec przyjeżdża w odwiedziny do reżysera Buntownika bez powodu pod sam koniec jego życia. Rozstawia kamerę i zaczyna kręcić coś na pograniczu dokumentu i fabuły. Wciela się w samego siebie – europejskiego ucznia wpatrzonego w amerykańskiego mistrza. Podąża za schorowanym Rayem, wdaje się z nim w dyskusje – obserwuje, a jednocześnie uczestniczy w wydarzeniach. Z offu towarzyszy nam głos Niemca, nadający całości ton autorefleksyjny. Wenders czyta dziennik reżysera, zastanawia się nad tym, czy powinien w ogóle kręcić film na temat jego śmierci, pyta samego siebie, na ile pociąga go w tej sytuacji sam akt odchodzenia. Ujęcia zarejestrowane przez kamerę 35 mm mieszają się z archiwaliami, fragmentami filmów Raya i ujęciami nakręconymi kamerą cyfrową. Film Nicka to niezwykły kolaż filmowy: elegijny, a jednak pełen życia. Oddający sprawiedliwość nieszablonowemu twórcy, jakim był autor Johnny Guitar. Jean-Luc Godard napisał kiedyś (a Bertolucci powtórzył to w Marzycielach), że „Nicholas Ray jest kinem”. Wenders pewnie by się z tym enigmatycznym zdaniem zgodził – m.in. dlatego nakręcił Film Nicka.

Timeless Film Festival opuszczałem z poczuciem niedosytu, wynikającym, dość paradoksalnie, z bogactwa tegorocznej selekcji. Przyjechałem tylko na cztery dni, obejrzałem zaledwie kilkanaście filmów. Układanie własnego programu na festiwalu to zawsze sztuka rezygnacji. Ze względu na ograniczenia czasowe nie udało mi się pójść chociażby na Rękopis znaleziony w Saragossie czy Okno na podwórze – dwa filmy, które uważam za niekwestionowane arcydzieła kina. Nie dotarłem też na żaden seans z retrospektywy Stanisława Różewicza, a mój skromny budżet biednego już-nie-studenta uniemożliwił mi wybranie się na któryś z koncertów filmowych na żywo. Bardzo tego żałuję, ale cóż mogę poradzić. Świadomie bądź nie postawiłem w tym roku na rzeczy, których jeszcze nie widziałem. Jak będzie w następnym? Zobaczymy.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA