Connect with us

Recenzje

DARK WATERS. Lovecraft i zakonnice

DARK WATERS to mroczny horror, który wciąga w świat Lovecrafta, oferując niepowtarzalny klimat i emocje. Przygotuj się na niepokojącą podróż!

Published

on

DARK WATERS. Lovecraft i zakonnice

Ten film zachwalałem już kiedyś w zestawieniu obrazów bazujących na prozie Lovecrafta. Uznałem go wtedy za najjaśniejszy punkt wyliczanki. Zdania nie zmieniłem do dziś. Wielu ludzi wciąż czeka na ekranizację HPL z prawdziwego zdarzenia. Ironiczne i pomysłowe W paszczy szaleństwa Carpentera czy Reanimator i Zza światów – oba w groteskowo-makabrycznym sosie – nie zaspokoiły głodu kinomanów szukających bezbrzeżnej grozy, plugawych maszkar i pełzającego strachu.

Advertisement

Nie szkodzi. Oto pozycja, która – może nie w skali jeden do jeden, ale w dużym przybliżeniu – kapitalnie transplantuje ducha HPL na ekran. I chociaż nie wspiera się na żadnym konkretnym tekście tego autora (najbliżej mu do Widma nad Insmouth), zionie charakterystyczną dla niego grozą. Ponadto to kapitalny horror sam w sobie – bez względu na to, ile w nim HPL. Przygotujcie się na seans pełen niebanalnego mroku, gęstego klimatu i zachwycający estetycznie.

Do klasztoru – umiejscowionego na małej wyspie gdzieś w Europie Wschodniej – przybywa młoda Angielka, Elizabeth. Jej rodzina od lat łoży na utrzymanie tego miejsca. Teraz dziewczyna musi sprawdzić, dlaczego jej przyjaciółka, która wstąpiła do klasztoru, wysyła coraz bardziej dramatyczne listy. Na miejscu okazuje się, że ta ostatnia zaginęła, a zakonnice coś ukrywają. Elizabeth musi wrócić pamięcią do dzieciństwa, żeby sprostać grozie czającej się w murach. HPL i zakonnice?! To naprawdę mogło nie wyjść. A jednak…

Advertisement

Mariano Baino, fan HPL, obrazów wytwórni Hammer, filmów Dario Argento i Mario Bavy, stworzył kapitalny konglomerat motywów grozy. Ciężko uwierzyć, że to pierwszy i jedyny film tego reżysera, który później przerzucił się na pisanie scenariuszy. To także pierwszy tytuł zrealizowany na Ukrainie po jej oddzieleniu się od Związku Radzieckiego. Zacznijmy jednak od walorów estetycznych, bo te robią szczególne wrażenie. Dark Waters to wizualna uczta. Jego twórcy postawili na naturalne lokalizacje – kapitalnie dobrane i diabelnie mroczne.

Żadnej tektury czy plastiku. Dark Waters jest organiczny, chropawy, daleki od komiksowej stylizacji. Wyspa to miejsce pochmurne, wietrzne, pełne niepokojących dźwięków. Mimo że akcja toczy się współcześnie, wygląda jak świat sprzed wieków. Stare mury klasztorne są naprawdę stare, a widz niemalże czuje wiszącą w powietrzu stęchliznę. Wilgoć jest wszechobecna, a ciemność rozświetlają tylko świece. Te – niekiedy użyte w setkach – podkręcają klimat grozy w scenach w podziemiach, dowodząc, że światło może być równie złowieszcze jak jego brak.

Advertisement

Film stanowi właściwie zestaw scen i ujęć, które wgryzają się w pamięć. Dostojność Dark Waters, celebrującego mrok nienachalną, ale efektowną operatorką i tonacją serio, to bardzo europejski sznyt. Plastyczna wrażliwość Bainiego może kojarzyć się ze wspomnianymi Bavą czy Argento, a także Lucio Fulcim; najwięcej zdaje się czerpać z tego pierwszego i, podobnie jak w dziełach twórcy Maski szatana, znajdziemy u niego obrazy takiej urody, że aż proszące się o umieszczenie na naszej ścianie, koszulce czy skórze.

Twórca Dark Waters dokonuje tu raczej hołdu niż bezczelnego kserowania. Zresztą wszelkie odwołania wpisuje w swój film bardzo umiejętnie – to nie są zlepki, lecz żywa, mięsista tkanka horroru. Tytuł nie wchodzi w rejestry żartobliwie-pastiszowe; nie kończy jako przestylizowana postmodernistyczna zabawa dla wtajemniczonych. Próbuje cię zabrać w świat mroku i grozy. Żeby je poczuć na skórze, nie musisz być wybitnym znawcą HP czy kina grozy.
To film brązów i żółci. Wiele scen tonie w blasku świec wypełniających korytarze zakonu.

Advertisement

Świece płoną naprawdę. Z kamieni, a nie CGI, powstały także zawilgocone mury. Odgłosy mrożą krew w żyłach: kroki i ich echo w mroku, wrzaski, lamenty, pluski, porykiwania, śpiew dziecka, zawodzenie płonącej kobiety; nie zawsze wiemy, skąd i dlaczego dochodzą. Wiele z nich brzmi jak to, co HPL zwykł określać mianem zimnych, bezbożnych dźwięków. Gdybym miał zespół metalowy, z chęcią zsamplował bym część z nich. Zresztą każdy fan bluźnierczego horroru poczuje się tu jak w domu. Pochodnie, tajemnicze procesje, krucyfiksy, mroczne przejścia czy makabryczne malunki jak z dna podświadomości Jokera wypełniają ekranową przestrzeń.

Krew, śmierć i rozkład są wszechobecne, ale bez strzykania jakimś wyśrubowanym gore. Twórcy – podobnie jak sam HPL – wolą snuć klimatyczną opowieść niż miotać ohydą (choć zdarza im się także lekko popuścić cugle). I osiągają podobny efekt, co pisarz w swych książkach: obcość, inność, a nawet plugawość tej rzeczywistości przenika nas do szpiku, oblepia i nie znajduje przeciwwagi. Film jest stosunkowo tani, lecz ani na chwilę nie czuć od niego tandetą. Takiej spójności i sugestywności świata przedstawionego ciężko szukać w produkcjach za duże pieniądze.

Advertisement

Poczucie osaczenia bohaterki oddano perfekcyjnie. Ciąg niesamowitych zdarzeń uzmysławia jej, że nie może nikomu ufać. Jest zdesperowana i samotna na wyspie. Louise Salter – oszczędna aktorsko i nader urodziwa – gra z dużym wyczuciem. Nie ma w tej kreacji ani histerii, ani zapędów heroicznych. Elizabeth próbuje przetrwać i szuka prawdy o swoim pochodzeniu, ale – znowu zgodnie z duchem HPL – jej siły fizyczne i psychiczne wyczerpują się. Każdy, kto staje oko w oko z nieludzką grozą, musi liczyć się z klęską. Śmiercią, szaleństwem… lub czymś jeszcze gorszym.

Elizabeth od początku ma w sobie napięcie i tajemnicę, ale utożsamiamy się z nią bez trudu; obok niej są już tylko wybitnie dziwaczni i raczej nieprzyjemni mieszkańcy wyspy i zakonnice, które – uwaga, eufemizm zamiast spoilera – skrywają pewne tajemnice.

Advertisement

Druga część filmu, a zwłaszcza ostatnie pół godziny, to właściwie symfonia dziwnych dźwięków, które niemalże cały czas słyszymy w tle. Wpływają one zarówno na stan psychiczny bohaterki, jak i samego widza. Powolny montaż, coraz bardziej somnambuliczna gra aktorki, mnogość szeptów, które zdają się wypełniać Dark Waters, działają hipnotyzująco. Efektów specjalnych nie ma tu wiele, ale zrobiono je ręcznie i ze smakiem. Nieco odstaje muzyka – trochę tania i bez wyrazu. Żałuję, bo lepszy podkład mógłby jeszcze podbić ten filmowy transA zakonnice? Wyciśnięto tu z nich mnóstwo grozy.

Jednak ich obecność w Dark Waters powoduje nieporozumienia. Film bywa kojarzony z gatunkiem nunsploitation (czytaj: mrocznym kinem ”zakonnicowym”, pełnym erotyki i przemocy). Jasne, są tu przecież klasztorne sekrety i zbrodnie, ale zakonnice pozostają ubrane; nie mają też skłonności do sadomasochistycznych zabaw, jak to bywa w sztandarowych pozycjach nunsploitation. Można więc stwierdzić, że obraz raczej przywołuje pewne cechy gatunku, niż reprezentuje jego pełne odbicie.

Advertisement

Fabuła rozwija się stosunkowo powoli, ale magnetyzm poszczególnych scen czy ujęć angażuje naszą uwagę. Zresztą historia sama w sobie nie jest niczym szczególnie oryginalnym, składa się ze znanych motywów (przybysz w obcym, zamkniętym środowisku, mocowanie się ze swoją przeszłością). Ale połączono je wprawnie, a kapitalna strona formalna nie pozwala oderwać oczu od spektaklu. Jest w tym kinie moc i jest życie. W paszczy szaleństwa także oferowało solidny pakiet wrażeń, ale tam HPL-a rozwadniano ironią, a Sam Neill szarżował w swej roli – uroczo, ale w jankeskim i współczesnym stylu (i na takim tle).

Nie ujmując niczego kapitalnej produkcji Carpentera, trzeba przyznać, że postawa serio przy tego rodzaju materiale stanowi większe wyzwanie. Jest więc Dark Waters bliżej króla horroru – konserwatysty z twarzą ściętą powagą i jego historii, w których człowiek jest w kosmicznej skali żałosnym bytem, marionetką lub pożywką w rękach potężnych mocy.

Advertisement

Baino nie wprowadza humoru, bo nie ma tu dla niego racji bytu. Tworzy mały poemat grozy – czystej gatunkowo i ożywczej. Jego horror jest wręcz archaicznie na serio; w wypadku tej pozycji jest to atut. Film unika mielizn i nie popada w śmieszność – nawet w końcowych partiach, gdy na chwilę uchyla drzwi do świata obrzydliwej grozy. Postawcie go sobie obok Dagona Stuarta Gordona (także bazującego na Lovecrafcie); zobaczycie kontrast między dość mechanicznym i efekciarskim podejściem tego pierwszego a twórczym i pełnym wyczucia ze strony drugiego.

No dobrze, ale po tej całej litanii zalet pora na istotne i bazowe w przypadku horroru pytanie: czy jest strasznie? Owszem, myślę, że jest. Macie szansę podskoczyć na paru scenach, a duszący nastrój tej historii zawłaszczy waszą uwagę na czas trwania seansu, a możliwe, że zostanie i po jego zakończeniu. Szkoda, że film prawie nie istnieje w powszechnej świadomości. Na pewno zaszkodził mu brak odpowiedniej promocji, co dotyka wielu niezależnych produkcji. Dark Waters to owoc miłości i pasji. Kino niewielkiego budżetu, ale wielkiego serca. Konsekwentne. I piękne; tak, piękne, bo trzeba być naprawdę nieczułym na gatunkowe wdzięki, żeby nie poczuć się urzeczonym.

Advertisement