TRANS. Thriller, który obejrzysz na krawędzi fotela
Że od razu wiemy co się stanie, że bohaterowie są jednowymiarowi, że to już było i że nie ma świeżych pomysłów – ani realizacyjnych ani fabularnych. Aż tu nagle pojawia się taki “Trans”, który te wszystkie przypuszczenia każe zweryfikować na nowo, a do tego jest wyreżyserowany przez jednego z najsprawniejszych pracujących dziś magików ekranu – Danny’ego Boyle’a. Problem w tym, że jego nowy film tak bardzo się stara, że trudno ocenić czy mamy do czynienia z błyskotliwie opowiedzianą, przewrotną parabolą ludzkiej chciwości czy z postmodernistycznym bełkotem.
No więc (pani od polskiego zawsze mnie uczyła, żeby nie zaczynać tak zdań, ale co tam, to w końcu postmodernistyczna recenzja postmodernistycznego filmu) jestem fanem Radiohead, tak? Taki zespół brytyjski, może znacie. Otóż w 1995 roku zespół Radiohead wydał płytę “The Bends”, na której znajduje się zajebista piosenka pod tytułem “Just”, z niemniej świetnym teledyskiem (polecam, ogarnijcie tutaj: KLIK). Geneza powstania tego hitu jest prosta – wokalista Thom Yorke i gitarzysta Jonny Greenwood zrobili konkurs komu z nich uda się wsadzić więcej akordów do jednej piosenki. I to w “Just” słychać bardziej niż wyraźnie. Fakt, że wynikiem ich eksperymentu okazał się być absolutny hicior świadczy nie tylko o niesamowitej zdolności kompozytorskiej brytyjskich muzyków, ale i o tym jak bardzo rentowne czasem okazuje się dziwactwo. “Trans” Danny’ego Boyle’a przypomina “Just”, nie jestem tylko pewien czy dorównuje mu jakością. Nowy film Brytyjczyka jest skonstruowany tak, jakby jego scenarzyści (co pasuje, bo w tym wypadku było ich dwóch) założyli się kto z nich wsadzi więcej fabularnych wolt do jednego filmu, połączyli siły, złożyli wszystko do kupy i wynik pracy podarowali Boyle’owi. To tak, jakby oglądać <tutaj włóżcie tytuł dowolnego filmu z twistem na końcu> pomnożony przez dziesięć. A jednak zabawa ta – przynajmniej na pierwszy rzut oka – nie wygląda na próżne popisywanie się opanowaniem konwencji fabularnych, wydaje się bowiem, że twórcy przynajmniej próbowali coś w ten sposób przekazać. Problem w tym, że o ile przez pierwszą godzinę intryga jest budowana na fundamentach logiki, o tyle potem zaczyna się już jazda bez trzymanki, a postępująca wolta za woltą sprawiają, że pod koniec kompletnie już was nie obchodzi co się stanie z bohaterami, byle tylko ten koszmar się skończył.
Z uwagi na cebulkową naturę historii trudno mi będzie przedstawić fabularny zarys tak, żebyście wiedzieli czego się spodziewać i jednocześnie niczego nie zdradzić, ale spróbuję. Simon (James McAvoy) jest wystawcą domu aukcyjnego. Jego zadaniem jest sprawowanie pieczy nad wystawianymi dziełami sztuki i przeniesienie ich w bezpieczne miejsce w razie napadu. Film rozpoczyna się wirtuozersko skomponowaną przez Boyle’a sekwencją takiego właśnie napadu, przeprowadzonego przez bandę pod dowództwem Francka (Vincent Cassel). Zgodnie z tym czego uczono go na ćwiczeniach w otaczającym atak chaosie Simon zabiera drogocenny obraz (“Lot czarownic” Francisco Goyi) i pędzi na zaplecze budynku, by spuścić go do zsypu. Niestety, Franck go przechwytuje, a bohaterska próba powstrzymania bandyty kończy się przyłożeniem Simonowi kolbą karabinu w głowę i utratą przez niego przytomności. Cięcie. Simon trafia do szpitala, gdzie przechodzi rehabilitację, jednak gdy wraca do domu okazuje się, że jego mieszkanie i samochód zostały zdezelowane przez nieznanych sprawców. A raczej znanych. Przynajmniej jemu.
W celu nie zdradzenia wam pierwszej z wolt (chociaż nie martwcie się, przed wami jeszcze jakieś dwadzieścia) następne parę zdań będzie ogólnikowo-zagadkowych. Oczywiście jak się już pewnie wszyscy domyślacie w pakunku, który bandyci wykradli z domu aukcyjnego obrazu nie ma. A Simon był ostatnią osobą, która miała go w ręku. Niestety, dostał w głowę i sam nie wie co z nim zrobił. Z pewnych powodów, o których nie mogę napisać będzie sobie musiał przypomnieć co się z nim stało. Swe kroki kieruje więc w stronę psychoterapeutki Elizabeth (Rosario Dawson), która pomaga swoim klientom przepracować lęki i traumy przy użyciu hipnozy. Simon ma nadzieję, że dzięki jej pomocy uda mu się przywrócić zaginione wspomnienie.
I to by było na tyle jeśli chodzi o fabułę, więcej powiedzieć nie mogę. A co mogę? Cóż, skoro mamy do czynienia z dziełem o cebulkowej strukturze, to pozwólcie, że sam film również zostanie omówiony w ten sposób bo dziwnym trafem pasuje on do niego jak ulał.
Musimy więc zacząć od Danny’ego Boyle’a i jego reżyserii, bo to on roztacza swoją wizję nad całą historią i to on odpowiada za sposób, w jaki jej doświadczamy. To również ta wizja sprawia, że “Trans” ogląda się siedząc na krawędzi fotela. Brytyjczyk od zawsze był niezwykle dynamicznym, kinetycznym reżyserem – widać to już w jego debiucie fabularnym pt. “Płytki grób” z 1994 roku. Przy “Transie” jego talent objawia się w pełni – pastelowe, buchające feerią kolorów zdjęcia mieszają się z pulsującym nowoczesnym techno score’m autorstwa zespołu Underworld. Zgranie ze sobą obrazu i dźwięku – nie tylko muzyki – jest niemal całkowite, a ich wzajemnej symbiozy nie powstydziłby się Sergio Leone. Pod względem czysto rzemieślnicznym “Trans” zostawia niedawną kinową konkurencję daleko w tyle i udowadnia, że Boyle jest wciąż jednym z najsprawniejszych technicznie pracujących dziś reżyserów.
Ale wydaje się, że Brytyjczyk powraca “Transem” do początku swojej twórczości również w głębszy sposób – znów mamy do czynienia ze skromną historią dotyczącą garstki bohaterów i znowu są to egoistyczni, zaburzeni psychotycy, którym ciężko kibicować, zdolni do wszystkiego byle tylko osiągnąć swój cel. Podobnie również jak przy “Płytkim grobie” nad całością unosi się komiczny posmak, nie tak jednak silny jak w 1994 roku.
To właśnie w naturach postaci tkwi pierwsze przełamanie schematów mainstreamowego kina – w “Transie” nie ma pozytywnych bohaterów jako takich. Każdy coś ukrywa i każdy ma jakiś niewyjawiony cel. Simon różni się jedynie tym, że jego motywy są dla nas transparentne i że jest ofiarą otaczających go zewsząd manipulacji, nie oznacza to jednak, że jest mniej wyrachowany, cyniczny czy mściwy niż reszta.
Podobnie jak w przypadku poprzednich swoich dzieł Brytyjczyk notorycznie łamie zasadę jedności miejsca, czasu i akcji mieszając ze sobą plany, zderzając wydarzenia i dialogi z zupełnie nieprzynależnym do nich momentem czy lokacją. O ile w niektórych filmach Boyle’a zabiegi te były tylko pustą sztuczką (“Miliony”, “W stronę słońca”), o tyle w innych stanowiły integralną, budującą napięcie część opowieści (“Slumdog. Milioner z ulicy), jednak w “Transie” stopienie historii i narzędzi do jej opowiedzenia osiąga jeszcze wyższy poziom. Techniki Boyle’a idealnie korespondują z hipnotycznym, rozsypanym światem umysłu Simona desperacko próbującym odzyskać brakujące wspomnienie. W swoim zaangażowaniu w fabułę Boyle jest niezłomny i zdyscyplinowany – całkowicie poddaje się scenariuszowi, a każda zastosowana przez niego sztuczka odkrywa nam kolejny kawałek układanki i przedstawia bohatera w innym świetle.
I to właśnie do scenariusza prowadzi nas reżyseria Boyle’a, bowiem techniki, które stosuje Brytyjczyk istnieją w nierozerwalnej relacji z tekstem. To w nim też tkwi problem. O ile przez pierwszą godzinę scenarzyści przedstawiają akcję drobiazgowo i z poszanowaniem dla zasad logiki, konsekwentnie rozwijając bohaterów i ich motywacje, metodycznie budując klimat przy zastosowaniu skromnych i efektywnych środków o tyle od początku drugiej zaczyna udzielać im się syndrom “Just”. Tylko, że w przeciwieństwie do ich kolegów po brytyjsku scenarzystom nie udaje się zrobić z “Transu” hitu obdarzonego pulsującym rytmem i porażającymi melodiami.
Przez jakiś czas ich zabiegi można jeszcze mylić z nowatorstwem i faktycznym przełamywaniem schematów, jednak pod koniec – mniej więcej wtedy, gdy zauważyłem, że naprawdę nie obchodzi mnie co się z tymi ludźmi na ekranie stanie – postępujące fabularne rewelacje przyprawiają o ból głowy i pragnienie jak najszybszego opuszczenia kinowej sali. Całość zostaje przypieczętowana finalną sceną oferującą jeszcze jedną woltę, w zamyśle zabawną i głęboką, a w praktyce absurdalną i pozostawiającą nas z mętlikiem w głowie miast jakąkolwiek refleksją.
Nie zrozumcie mnie źle: uwielbiam, gdy twórcy przełamują konwencje i oferują coś nowego. To, moim zdaniem, najważniejsze zadanie kina. “Trans” przynajmniej sprawia wrażenie jakby to robił więc krytykowanie go przychodzi mi z niejakim trudem. Na jego obronę powiem więc tyle: może nie mam racji. Poszedłem na ten film po chorobie, z gruźliczym kaszlem i niewyraźnie patrząc na oczy, a w towarzystwie grupki hipsterskich młodziaków, która przyszła na seans w Kinotece musiałem wyglądać jak bezdomny. Poza tym jest to ten rodzaj filmu, który ze względu na strukturę naprawdę może zyskać (lub stracić) po powtórnych seansach, na które się być może zdecyduję.
Ale niezależnie od swoich starań bycia czymś nowatorskim i głębokim “Trans” jest dla każdego scenarzysty lekcją. Lekcją, która brzmi: fabularne twisty nie mogą być celem samym w sobie. Bohaterowie, z którymi zdecydowaliśmy się spędzić te dwie godziny muszą być nam bliscy i muszą się rozwijać na naszych oczach oraz w chociaż przybliżeniu jednostajny sposób. Bo jeśli tak nie jest, jeśli co pięć – dziesięć minut przedstawiamy ich w coraz to nowym świetle, jeśli co chwila pokazujemy widzom środkowy palec to ci widzowie stracą zainteresowanie naszymi postaciami i będzie im wszystko jedno co się z nimi stanie.
“Trans” popełnia właśnie taki grzech pychy i niepodpartej niczym bombastyczności. To fajerwerk, kolorowy i efektowny, ale nie oferujący nic więcej, o którym będziemy myśleć przez dziesięć, może nawet dwadzieścia minut po wyjściu z kina, ale po chwili zapomnimy.
Przynajmniej na tę chwilę tak uważam. Ale kto wie – może jego niesamowita strona techniczna sprawi, że po powtórnych seansach stanie się moją guilty pleasure?
Tekst z archiwum film.org.pl