REKLAMA
Szybka piątka
Filmy, które są DOBRE tylko DO POŁOWY
REKLAMA
Szybka Piątka #144
Ile razy mieliście sytuację, w której film porywał was i trzymał na krawędzi w pierwszej połowie, by później okazać się jednak rozczarowaniem? Dziś piszemy o przykładach takich właśnie produkcji.
Odys Korczyński
- Straż nocna – wpadłem dosłownie w zachwyt nad pierwszą połową. To tempo, suspens, mnogość postaci, a potem, gdy wątków zaczęło przyrastać w zastraszającym tempie, reżyser się chyba pogubił. Szczególnie zawiodła mnie czarodziejka Swietłana Nazarowa. Ci, co znają film, wiedzą o co chodzi.
- Zimna wojna – tutaj będzie przewrotnie, ale to druga połowa jest lepsza, zwłaszcza metaforyka ostatniej sceny. Pierwsza ślimaczy się niemiłosiernie, że tak eufemistycznie to ujmę. Reżyserowi chodziło niewątpliwie o zobrazowanie delikatnych w swej naturze emocji, a posunął swoją psychologiczną efemeryczność aż tak daleko, że stworzył bohaterów tak niezdecydowanych, że trudno ich spokojnie oglądać. Na szczęście konkrety przychodzą na końcu.
- Batman i Robin – całość dowcipnie komiksowa i zapewne przez to zebrała sporo hejtu, bo jak zwykle pojawiły się porównania do doskonałego Burtona. A dzisiaj to już w ogóle, odkąd pojawił się Nolan i jego pomroczni rycerze. Niemniej pierwsza połowa Batmana i Robina jest świetnym, kolorowym kinem akcji, a druga niestety dużo gorszym pastiszem kina superbohaterskiego.
- Joe Black – czuję się oszukany, chyba podobnie jak filmowy Śmierć przez zdolnych do miłości ludzi. Pierwsza połowa filmu zwiastuje całkiem niezły dramat, może nawet nieco w klimacie psychologicznego gore, aż tu Śmierć się zakochuje i już do końca produkcji mam wątpliwą przyjemność oglądania taniego romansidła, względnie melona.
- Nienawistna ósemka – Przez pół filmu trzeba wytrzymać błądzenie Tarantino i nic nie wnoszące gadanie aktorów. Kiedy już się dojdzie do granicy wytrzymałości i ma się ochotę wyłączyć film, coś się zaczyna dziać. Reżyser budzi się z letargu. Z wolna przypomina nam starego dobrego specjalistę od kinematograficznej pulpy.
Jacek Lubiński
- Schlock – debiut Johna Landisa to jedna wielka zgrywa oparta na wyśmianiu schematów fabularnych i gagach różnego sortu, z których nie wszystkie się sprawdzają. Gorzej, iż ten krótki film po niespełna połowie traci swoje tempo, rytm oraz jakikolwiek pomysł na siebie i rzeczone gagi zaczyna powtarzać, ostatecznie stając się zwyczajnie mało śmieszny.
- To my – znakomity wstęp i trzymająca w napięciu oraz niepewności dwulicowa historyjka nagle staje się topornym komentarzem społecznym, na siłę i bez większego pomysłu wyjaśniającym wszystko to, co działo się w pierwszej godzinie filmu. Szkoda, bo potencjał był o wiele większy.
- Jestem legendą – nie potrafię nie lubić tego filmu właśnie przez wzgląd na pierwszą połowę, podczas której samotny Will Smith przemierza opustoszałe miasto i unika ciemności, w których buszuje jego własny grzech. Aż do momentu, w którym bohater traci głowę i popełnia swoiste samobójstwo jest to kino wzorowe, ze świetnym klimatem (oraz słabym CGI, ale to można wybaczyć). A potem nagle pojawiają się kolejni ocaleni i cały czar pryska, za to szerzą się debilizmy.
- Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki – ditto. Całkiem sympatyczna, nastrajająca na kolejną fajną przygodę pierwsza połowa filmu (z problemami i owszem, ale jak najbardziej zjadliwa i odpowiednio dynamiczna) zamienia się nagle w kosmiczną głupotkę pełną bzdur, uproszczeń oraz idiotycznych zlepków 50 wersji scenariusza, które robią z Indiany Jonesa komedię omyłek. Koszmar.
- Truposze nie umierają – bardzo lubię rytm filmów Jarmuscha, więc i ten film przypadł mi do gustu. Co nie zmienia faktu, że specyficznie budowana atmosfera gdzieś w połowie nagle się rozmywa, a brak pomysłów na rozwinięcie historii prowadzi reżysera w ślepy zaułek, z którego jedynym wyjściem staje się łatwa do przewidzenia, meta zabawa kinem i oczekiwaniami widza. Niestety nie jest ona zbytnio angażująca, ani tym bardziej satysfakcjonująca.
REKLAMA