search
REKLAMA
Recenzje

WOLVERINE. Przerysowany w stylu kultowych akcyjniaków z lat 80.

Pierwsze 20 minut “The Wolverine” to kawał świetnej opowieści o facecie, który musi poradzić sobie ze swoimi demonami.

Radosław Pisula

16 lutego 2024

wolverine
REKLAMA

Tekst z archiwum Film.org.pl

Wolverine ma wielkiego pecha do solowych filmów. „Geneza” okazała się ułagodzoną kreskówką, która niemiłosiernie gwałciła co ważniejsze elementy z mitologii szponiastego berserkera, a jakiś czas później z planowanej adaptacji przygód Logana w Japonii wycofał się Darren Aronofsky – reżyser wydawałoby się stworzony do nakręcenia poważniejszego filmu z tym bohaterem.

Próby rewitalizacji projektu przeciągały się boleśnie. W końcu jednak na stołku reżyserskim zasiadł sprawny rzemieślnik James Mangold, który niezwykle umiejętnie potrafi lawirować między różnymi gatunkami, a Hugh Jackman – po fenomenalnym cameo w „Pierwszej klasie” – znowu dostał od producentów pazury. Tak jak zapowiadało zakończenie poprzedniego indywidualnego filmu, mutant w końcu pojechał do Kraju Kwitnącej Wiśni.

Ponownie spotykamy się z Loganem, gdy obija się po kanadyjskich lasach, nie mogąc poradzić sobie z konsekwencjami „ostatecznego rozwiązania” problemu Phoenix w „Ostatnim bastionie”. Podczas pewnego wieczoru, gdy w jednym z barów robi porządek z kłusownikami, poznaje czerwonowłosą Azjatkę o imieniu Yukio, która tłumaczy mu, że pewien stary przyjaciel – któremu bohater ocalił życie w Nagasaki – chce pożegnać się przed śmiercią. Logan rusza więc prosto w objęcia orientu, gdzie czekają go rodzinne intrygi, wojownicy ninja, dziwne eksperymenty, a nawet roboty. O i pozornie niezniszczalny mutant będzie musiał poradzić sobie z własną śmiertelnością, gdy nagle jego czynnik gojący zostanie drastycznie zwolniony.

wolverine

Największą bolączką filmu Mangolda jest tak naprawdę to, że sam nie wie czym chce być. Pierwsze 20 minut – które zrobiło furorę na zamkniętych pokazach prasowych – to kawał świetnej opowieści o facecie, który musi poradzić sobie ze swoimi demonami. Jest trochę naiwnie, ale bardzo klimatycznie. Problemy zaczynają się po przylocie do Japonii, która powinna być najsmaczniejszym kąskiem całości. I tak, kraj wygląda ślicznie, zdjęcia są nienaganne, a orientalizm wylewa się z kadrów – często niestety do bólu stereotypowy. Jednak nie przekłada się to na sama fabułę. Opowieść jest przesycona do bólu naiwnymi rozwiązaniami, zamotaniem rodzinnych animozji przypominającym telenowele, a także nieumiejętnie rozpisanymi dialogami, które momentami traktują widza boleśnie łopatologicznie (przykład – pada wypowiedź skierowana w stronę głównego bohatera: „Jesteś roninem – samurajem bez pana”. 20 minut później sam bohater mówi rodowitej Azjatce: „Powiedział, że jestem roninem – samurajem bez pana”. Podobnie dzieje się w wypadku yakuzy, czy gaijina), a sam Logan nie jawi się wcale, jako współczesny samuraj – co jest przecież podstawą jego komiksowego rodowodu, świetnie przedstawioną w miniserii Chrisa Cleremonta i Franka Millera (na której nota bene film mocno się opiera). Tutaj całość sprowadza się głównie do żartów związanych z jego brakiem obycia kulturowego. To byłoby jeszcze do zniesienia i stawiało film nadal w dobrym świetle, gdyby nie całkowicie zarżnięty trzeci akt. Wtedy wszystkie klisze zaczynają się kumulować, robi się strasznie nawinie, a mało zaskakujące zwroty akcji jedynie bawią – chociaż nie powinny.

I nie jest to film, który dodaje cokolwiek do genezy samej postaci czy filmowego świata X-Men. Oprócz naprawdę ciekawej sceny między napisami, która łączy ten film z  „Days of Future Past”, całość wywołuje wrażenie bezcelowości. Naprawdę szkoda, że włodarze studia jeszcze nie zrozumieli, na czym opiera się fenomen Wolverine’a – to dzikie zwierze, które, paradoksalnie, pokochało samurajskie wartości. Czemu nie skupiono się na tym arcyciekawym wątku i bawiono w dziwne blokowanie mocy, które tak naprawdę jest całkowicie niesatysfakcjonujące? Dodatkowo krew powinna tutaj lać się strumieniami, a zamiast tego mamy dyskotekę dla montażystów, gdzie szaleje jakiś fan stroboskopu – co brutalniejsze sceny są umiejętnie maskowane za pomocą cięć – niestety nie szponami, a część walk nakręcona jest przez człowieka, który naprawdę powinien zgłosić się do lekarza, bo ręce nie powinny mu tak latać. Pokazywanie raz zakrwawionych pazurów czy zasklepiania się rany jest jak rzucanie ochłapami w twarz. To film, który powinien być tak bezpretensjonalny jak „Punisher: Strefa wojny” (chociaż równocześnie nie przesadzony).

Najjaśniejszym punktem produkcji jest bez wątpienia Hugh Jackman. Po raz kolejny bawi się na planie znakomicie. Do perfekcji opanował mimikę Logana, a dodatkowo ma ciało rzeźbione prawdopodobnie przez The Rocka. Miło ogląda się te jego ekranowe harce i łatwo przez to zapomnieć o ogromnej liczbie słabych elementów filmu. Dobre wrażenie robi też Rila Fukushima, która mimo początkowego zaszufladkowania szybko przejmuje inicjatywę i umiejętnie rozwija swoją postać, przez co obok Jackmana jest jedyna osobą, którą w jakiś sposób się przejmujemy. Reszta obsady to niestety źle rozpisane lub zazwyczaj przeszarżowane postacie, o których szybko się zapomina (biedna Svetlana Khodchenkova…). I jest jeszcze Famke Janssen, która w pierwszym momencie jest całkiem nieźle wprowadzona, ale szybko robi się potwornie irytująca. 

wolverine

Co ciekawe jednak, mimo wszystkich tych baboli… bawiłem się na seansie całkiem nieźle. Film Mangolda zdecydowanie przewyższa swoim poziomem „Genezę” i zapewnia całkiem niezła rozrywkę. Jest przerysowany, ale w stylu kultowych akcyjniaków z lat 80. Wszystko jest tu przesadzone do granic możliwości, Kraj Kwitnącej Wiśni jest tak amerykańsko-japoński jak jankeskie było ZSRR z czasów hollywoodzkiej zimnej wojny i Ivana Drago. Postacie są na tyle rozwinięte, żeby pchać fabułę do przodu, ale nie stać się jednocześnie bohaterami z krwi i kości. Wolverine ma przepastny worek z one-linerami, których nie waha się używać, a dodatkowo mamy mechy, katany i totalnie absurdalne sceny akcji – szczególne wrażenie robi wypełniona slapstickiem walka na rozpędzonym shinkansenie, która wygląda jak hołd złożony Busterowi Keatonowi. Wydaje mi się, że twórcy w którymś momencie (po prologu) zrozumieli, że z ograniczeniami i brakiem kategorii „R” nic ambitniejszego tutaj nie zrobią. Dlatego poszli w stronę trochę kiczowatej opowiastki o dzikusie zakochującym się w Japonce i szatkującym na kawałki „tych złych” (obowiązkowo ninja lub członków yakuzy z gołymi klatami i tatuażami). Wielkiej miłości tu nie ma, akcja nie wydziera serca, ale jest pociesznie i wesoło.

Film z naprawdę wielkim potencjałem, który ostatecznie okazuje się po prostu bardzo średni. Na szczęście nie robi nikomu krzywdy i można miło spędzić na seansie dwie godziny. Jackman bawi się wyśmienicie, Japonia jest prześliczna, kilka suchych żartów pozwala się uśmiechnąć. Do obejrzenia bardziej z zapijanym colą hamburgerem, niż sushi i sake.

REKLAMA