ODLOT (2009)

Pixar przez ostatnie lata przyzwyczaił nas do prawdziwie wysokiej jakości. Charakterystyczna czołówka z biurkową lampką Luxo Jr. zawsze zapowiada oryginalną historię, wciągająca fabułę i wizualną ucztę. Metka „Pixar” nabrała w świecie filmowym znaczącej wartości zarówno artystycznej, jak i finansowej. Produkcje Pixara wznoszą się wysoko ponad ignoranckie pojmowanie animacji jako bajki dla dzieci czy rysunkowego filmu. Ich filmy są tematem paneli dyskusyjnych w temacie cyfrowych mediów, podlegają skrupulatnym analizom filmowym czy nawet pierwszym filmografiom. Wszystko to powoduje, że premiera każdego nowego obrazu tej wytwórni wyczekiwana jest przez recenzentów i widzów z wypiekami na twarzy. Nie inaczej było oczywiście w przypadku najnowszej produkcji – Odlot (aż się chce zapytać dlaczego nie W górę? Dlaczego Up w magicznych słownikach polskich tłumaczy-dystrybutorów oznacza pokrętny Odlot).
Pierwsza w historii Pixara produkcja 3D (nie licząc zremasterowanej właśnie Toy Story) narobiła dużo szumu jeszcze przed oficjalną, światową premierą. W Cannes animacja zebrała znakomite recenzje. Maszyna marketingowa Pixara szłą pełną parą, premiery odbywały się na całym świecie od maja 2009. Magazyny, billboardy, spoty, trailery – wszelkie możliwe media aż pękały w szwach od balonów i logo Up. I co? I nie poszło to wszystko w powietrze. Kolejny sukces Pixara jest już faktem. Faktem tak naturalnym, jakby każdy ich nowy film z definicji skazany był właśnie na sukces – artystyczny i finansowy. Gdzie leży tajemnica tego sukcesu? Jakie są magiczne skladniki i proporcje, poukrywane gdzieś w korporacyjnych sejfach Jobsa (tak, tego Steve’a Jobsa od wielkiego brata Apple), Catmulla, Lassetera i pozostałych mózgów operacji? Jak to się dzieje, że rokrocznie Pixar z taką łatwością wydaje na świat kolejne cudowne dziecko animacji, za każdym razem na nowo oszałamiając i porywając tłumy? Nie wiem. Po prostu nie wiem. Niemniej jednak jest to temat na zupełnie inną rozprawkę, wróćmy więc do samego filmu.
Odlot to, jak zwykle w repertuarze Pixara, historia zwariowana. Zwariowana o tyle, że dom głównego bohatera unosi się z fundamentów za pomocą balonów z helem, i jest nieodłącznym atrybutem postaci przez resztę filmu. Jest też głównym katalizatorem wszystkich wydarzeń, narzędziem sprawczym wszelkich przygód jakich bedziemy świadkami. Tak – dom wiszący na balonach z helem. Do tego mamy nadpobudliwego skauta, mówiące psy, zwariowane rajskie ptaki i niespełnione życiowe marzenia. Ale po kolei.
Film otwiera znakomita opowieść o miłości małego Carla i Ellie. Wspólne marzenia o podróży do Południowej Ameryki doprowadzają ich na ślubny ołtarz. W pierwszych 10 minutach twórcom udało się zmieścić przepiękną historię miłości i prozy życia. Udało się to ująć w sposób sympatyczny, słodki, a jednocześnie bardzo smutny i dramatyczny, ale nie łzawy. Jest to chyba najbardziej dojrzała opowieść Pixara jaką mieliśmy okazję do tej pory obejrzeć. Retrospekcja ta, to jeden z najbardziej wartościowych elementów filmu. Wracając jednak do fabuły – dziś Carl Fredricksen to nieco stetryczały, samotny dziadek. Nadal mieszka w tym samym, starym domu, który jednak znajduje się dziś na placu budowy. Na placu budowy dlatego, że cała ziemia dookoła jego posesji została sprzedana bezwględnemu developerowi, a budowa nowego kompleksu apartamentowców jest już w toku. Oczywiście Carl, przypominający nieco Walta Kowalskiego z Gran Torino, nie chce nawet slyszeć o gigantycznych milionach jakie oferują mu developerzy, w zamian za oddanie ostatniego skrawka ziemi pod inwestycję. W tych okolicznościach do domu Carla trafia nadpobudliwy skaut. Jego celem jest zdobyć ostatnią brakującą sprawność harcerską – pomoc starszej osobie. Trafia niestety w nienajlepszym momencie, tak więc Carl próbuje się go chytrze pozbyć, na przekór wrodzonej upartości i zawziętości małego skauta Rusella.
Tak zawiązuje się historia, która swój finał mieć będzie w odległej dziczy Rajskich Wodospadów, z udziałem między innymi rajskiego ptaka-dziwaka o imieniu Kevin. Przyznać trzeba, że Kevin podstępnie skradł pierwszą część rozwinięcia akcji. Gwarantuję, że dostarczy dużo rozrywki i niejednego napadu niekontrolowanego śmiechu. Dobrze jednak, że znakomicie wybalansowano tę postać z innymi i nie zaserwowano nam etatowego klauna-osła rodem ze Shreka. Idąc dalej tym tropem – antagonista sprawia wrażenie najsłabszego villaina ze wszystkich produkcji Pixara. Jest zwyczajnie mało przekonywujący. Jest tego dość wyraźna przyczyna, której nie będę spoilerował. Efekt jest taki, że żadna ze scen dramatycznych nie przynosi zamierzonego dramatycznego efektu. Po prostu nie kupujemy go jako antagonisty. Niemniej jednak postać ta, jak i cały wątek, dość czytelnie wzorowane są na motywach z Zaginionego świata Artura Conana Doyle’a, czy wielu późniejszych filmowych adaptacjach. Wątek bliższy rzeczywistości to fakt, że postać ta nazwana została po osobie Charlesa Mintza, który miał na pieńku z Waltem Disneyem w latach 30. (mówi się, że ukradł prawa do jednego z ówczesnych projektów, co miało doprowadzić Disneya do stworzenia w ambicjonalnym odwecie postaci Mickey Mouse).
Jednym z mankamentów Odlotu jest fakt powolnego wypalania się formuły, swoistego zmęczenia materiału. Jak wspomniałem wcześniej, Pixar ma swój tajemniczy przepis na znakomitą animację. Po seansie jednak mam wrażenie, że przepis ten zaczyna się zwyczajnie przejadać. Proszę mnie źle nie zrozumieć – Odlot to świetne kino rodzinne, wspaniała animacja i świetna opowieść. Ale mam wrażenie, że to już było. Że czas na jakąś zmianę. Że Pixar powinien odświeżyć formułę, i skupić się mocniej na rozbudowaniu scenariusza i dramatyzmu, ponieważ niedługo okaże się, że pazłotka i świecidełka animacji albo efektów 3D to będzie za mało, żeby utrzymać tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. Sama jakość wizualna i techniczny perfekcjonizm nie wystarczy, a przecież szkoda byłoby, gdyby wartość marki Pixar, tak skrupulatnie i z miłością szlifowanej, poszła nagle w dół. Przesłanie jest proste i wyraźne: marzenia pomogą nam przenosić góry. Miłość, przyjaźń i dążenie za wszelką cenę do spełnienia marzeń – ani to dokrywcze, ani fascynujące. Poza znakomitym otwarciem, dotykającym poważnych tematów, reszta filmu charakteryzuje się dość prostym morałem. O ile przesłanie to świetnie sprawdzało się w świecie żyjących plastikowych zabawek, czy fabryce do straszenia dzieci – w rzeczywistym,”ludzkim” świecie zdaje się zbyt banalne.
Podobne wpisy
Nietaktem byłoby oczywiście pominąć kwestię trzeciego wymiaru. Muszę jednakże zwrócić tutaj uwagę, że paradnie nazwane RealD 3D, w którym wyświetlany jest film (w niektórych kinach), to nie zwykły chwyt marketingowy i wydumane słownictwo rodem z obudowy sprzętu Sony. RealD 3D, w odróżnieniu od 3D, które znamy dziś, charakteryzuje się zupełnie inną technologią wyświetlania i dedykowanych projektorów. Przy użyciu polaryzacyjnych okularów 3D obraz nabiera trójwymiarowej głębii ostrości. I to właśnie ona ma za zadanie imitować efekt trzeciego wymiaru. Scenografia w Odlocie tworzy efekt prawdziwego wnętrza czy też prawdziwego pleneru. Każdy przedmiot ma swoje miejsce na osi ostrości. I tak, w pierwszej scenie filmu wyraźnie widać małego Carla w wielkich lotniczych goglach na pierwszym planie, oparcie kinowego fotela z którego się zsuwa – na planie drugim, kolejny rząd foteli widać poprzez szpary na planie trzecim, itd. Jedna z kolejnych scen w plenerze jest po prostu magią, które do złudzenia (a zdaje się, że nawet jakby lepiej i piękniej) przypomina naszą normalną percepcję świata w 3D. Widzimy wyraźnie chodnik i postać z przodu, drzewa i trawnik w tle, dom nieco głębiej, i kolejne plany wypełnione kolejnymi drzewami w dalszym tle, zdaje się jakby w nieskonczoność. To wszystko znajduje się w ekranie kinowym, w głębii, niczym na teatralnej scenie. Zapomnijcie o tandetnych rękach, pociskach czy gałęziach magicznie wychodzących z kinowego ekranu wprost na widza. To przeżytek i przekłamanie. Tak jak papierowe okulary o dwóch kolorach. Prawdziwe 3D, poprzez nowy typ okularów, oddaje wyraźną głębię ostrości i osobne kolejne plany w scenie. Takie, jak widzimy na codzień i jakie jesteśmy wyraźnie w stanie określić poprzez odległości. Nie, nie pracuję dla RealD.
Z całą odpowiedzialnością stwierdzić mogę, że 3D w Odlocie to najlepiej zrealizowane 3D jakie do tej pory widzialem w kinie (nie robią takiego wrażenia Miasteczko Halloween, Beowulf czy Potwory kontra Obcy – dwa ostatnie wyświetlane już w technologii RealD 3D). Kto miał okazję widzieć teaser Toy Story 3 w 3D z pewnością zgodzi się, że Pixar do trybu 3D przygotowany jest jak nikt inny. Znani ze swego technicznego zaawansowania i postępu dostarczają nam po raz kolejny obraz bez skazy, wręcz perfekcyjny (patrz strona wizualna Wall-E). Tym razem jednak serwują nam dodatkowy torcik w postaci symulacji percepcji świata rzeczywistego (oczywiście zachowując stylistykę i konwencję animacji). Całkiem niedawno miałem okazję zobaczyć pierwszy pełnometrażowy film Pixara – Toy Story właśnie przeniesiono w 3D. Jest to niejako potwierdzenie powyższego. Czystość obrazu cyfrowej kopii HD, głębia ostrości i planu tworzą zupełnie nowe wrażenia, jakkolwiek trywialnie by to nie brzmiało. Historia naprawdę nabiera nowego wymiaru, świat jest bogatszy, bliższy i zdaje się prawdziwszy, mimo że zabawki nadal trącą plastikiem i sprężynami. Tym starym, dobrym plastikiem, który znamy z 1995 roku, i który tworzy tę samą, sympatyczną i wciągającą opowieść o rodzącej się w bólach przyjaźni dwóch zabawek Andy’ego.
Na koniec warto wspomnieć o krótkim metrażu, który stał się tradycją przed seansem każdego nowego filmu Pixara. Tym razem jest to Partly cloudy – ciepła opowieść o bocianach donoszących pociechy nowym rodzicom. Wedle amerykańskiej interpretacji – dzieci tworzone są w chmurach, a raczej powinienem powiedzieć – tworzone są PRZEZ chmury. Chmury więc mają postać, i postać ta z chmurzej waty tworzy coraz to nowe dzieci każdego gatunku – bobasy, szczeniaczki, kaczuszki, ale również małe krokodyle, jeżozwierze czy żarłacze błękitne. Produkty te dostarczane są przez bociany do adresatów, czyli nowych rodziców. Historia opowiada o przyjaźni pomiędzy właśnie jednym (jedną?) takim chmurą i bocianem, która to przyjaźń przetrwać musi próbę wytrzymałości. Bardzo sympatyczna, ciepła historyjka, będąca dobrym wstępem do samego filmu. Odlot to podobnie ciepła, wesoła i pozytywna opowieść o przyjaźni i wytrwałym dążeniu i spełnianiu marzeń. Opatrzone niezwykłą oprawą 3D, naprawdę przednie kino i świetna animacja. Brakuje jednak tej magicznej iskry, która powoduje, że chce się wrócić na kolejny seans zaraz po wyjściu z kina (a Kevin nie może być jedyną zachętą dla ponownego seansu).
Tekst z achiwum film.org.pl (16.10.2009)