search
REKLAMA
Szybka piątka

Filmy, które polubiliśmy dopiero ZA DRUGIM RAZEM

REDAKCJA

24 kwietnia 2020

REKLAMA

Odys Korczyński

  1. Atlas chmur – początek w kinie nie był zadowalający. Spodziewałem się więcej i jaśniej przedstawionej treści. Pewnego rodzaju zrozumienie i otrzeźwienie przyszło wraz z lekturą książki. Zrozumiałem bardzo dużo metafor, zręcznie, jak się okazało po drugim seansie, skonstruowanych przez siostry Wachowskie. Od tej pory co jakiś czas wracam do filmu i odkrywam coraz to nowe pokłady sensu.
  2. Narodziny gwiazdyz rezerwą odniosłem się do produkcji, ale taki hit po prostu zobaczyć trzeba, żeby wyrobić sobie opinię i móc dyskutować z innymi. Za pierwszym razem potraktowałem film jak kolejny romans, ale zadziwiła mnie jakością swojego aktorstwa Lady Gaga. Drugi seans był już inny. Muzyka faktycznie tworzy w nim niesamowity klimat, no i nie jest to zwykły romans. To obraz drogi na zatracenie, którą pokonuje główny bohater, powoli i naprawdę poruszająco. Miłość jest gdzieś w tle.
  3. Barwy ochronnenic się nie zmieniło. Wciąż uważam kino Zanussiego za ogromny, przeintelektualizowany balon. Do zadęcia Barw ochronnych również mam zastrzeżenia, bo nic ono nie wnosi. Za drugim razem jednak znacznie bardziej trafił do mnie pokrętny moralnie Zapasiewicz w roli docenta Jakuba Szelestowskiego. Postać godna zapamiętania, gdy chodzi o podejście do oceny aksjologicznej ludzkiego postępowania.
  4. Na skraju jutra – na początku stwierdziłem, że oglądam jakąś zupełną pomyłkę z gatunku science fiction. Przewidywalna historia bez polotu, pełna efektów specjalnych. O ile pamiętam, nie obejrzałem jej do końca. Przypadkiem się zdarzyło, że trafiłem na film po raz kolejny i odkryłem jego geniusz – powtarzalność, niemal jak w Dniu świstaka.
  5. Avengers: Koniec gry nie był to drugi raz – to wiem na pewno. Ani nawet trzeci czy piąty. Ważne jest, że teraz odnoszę się do tej produkcji ze znacznie mniejszą rezerwą niż za pierwszym razem. Ale, ale, reanimacja Spider-Mana wciąż jest dla mnie nie do przejścia.

Tomasz Raczkowski

  1. Tajemnica Brokeback Mountain – za pierwszym razem zobaczyłem (zbyt) prosty dramat uczuciowy, z jedynym wyróżnikiem w postaci orientacji seksualnej w centrum. Przy drugim seansie jednak film Anga Lee pokazał mi się jako głęboko humanistyczny dramat, pełen subtelnych niuansów i pulsujących, żywych emocji. Faktycznie rdzeń jest prosty – jednak ta prostota uczucia, przechodząca w skomplikowaną opowieść obyczajową, decyduje o sile filmu.
  2. Ziemia obiecana – kiedyś zlekceważyłem ten film jako kolejną kostiumową ekranizację lektury. Kiedy jednak już po maturze wróciłem do arcydzieła Andrzeja Wajdy, zachwycił mnie rozmach społecznej panoramy, szorstka, polifoniczna faktura i przesycająca narrację ambiwalencja ukazywanej rzeczywistości. Teraz to jeden z moich ulubionych polskich filmów, do którego wracam regularnie. 
  3. Królestwo niebieskie – to trochę specyficzny przypadek, bo tak naprawdę dwa seanse dzieła Ridleya Scotta to dwa seanse różnych filmów. Pierwszy – standardowej edycji kinowej – nie zachwycił mnie, przypominając przeszarżowane skrzyżowanie Gladiatora i Troi. Jednak po kilku latach zapoznałem się z wersją reżyserską Królestwa niebieskiego i tym razem monumentalna wyprawa w świat wojen krzyżowych mnie zachwyciła. Nie wiem, na ile to zasługa dodatkowych 45 minut, a na ile odmiennego nastawienia – faktem jest jednak, że Królestwo niebieskie z mocnego rozczarowania wskoczyło w moim prywatnym rankingu do czołówki filmów historyczno-kostiumowych.
  4. Casino Royale – tak, przyznaję się. Po pierwszym seansie pierwszy Bond z Danielem Craigiem do mnie nie trafił. Tuż po premierze „odświeżonego” agenta 007, jako entuzjasta klasycznego luzu serii, niezbyt potrafiłem przestawić się na Craigowski, surowy wariant Jamesa Bonda. Jak to Bonda jednak, film ten oglądałem później jeszcze kilka razy i za każdym coraz bardziej doceniałem propozycję Martina Campbella, aż w końcu stał się on moim ulubionym Bondem, doskonale reinterpretującym kultową postać jako kształtującego się na naszych oczach bohatera kina akcji.
  5. MASH – słynne dzieło Roberta Altmana za pierwszym razem nie spodobało mi się przede wszystkim dlatego, że było dość wyraźnie inne niż uwielbiany przeze mnie serial z Alanem Aldą w roli głównej. Jednakże gdy podszedłem do MASH-a z czystym umysłem, starając się odciąć porównania z wersją telewizyjną, stał się jednym z moich ulubionych filmów wojennych – bardziej wisielczy i brutalny od serialu, proponuje doskonały komentarz do absurdalności wojny. Nie jest ani lepszy, ani gorszy od M*A*S*H, jest po prostu inny.
REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA