ZŁA NIE MA. Są tylko ludzie i ich interesy [RECENZJA]
Ryûsuke Hamaguchi, podobnie jak Jonathan Glazer w Strefie interesów, otwiera swój najnowszy film od swoistej uwertury. Kamera powoli panoramuje, pokazując nam korony drzew. W tle wybrzmiewa melancholijny soundtrack Eiko Ishibashi. Instrumenty dęte i smyczkowe, pełen old school. I tak przez dobrych kilka minut. Zanim pokaże nam bohaterów i pozwoli usłyszeć pierwsze dialogi, Hamaguchi delikatnie wprowadza nas w świat przedstawiony. Lądujemy mięciutko na śniegu japońskiej prowincji: w środku lasu, przy szemrzącym strumyku. Idyllę zakłóca niepokojący, nagły dźwięk z offu – dźwięk wystrzału. Gdzieś za rogiem czai się zagrożenie. Jeszcze niewidoczne, ale obecne.
„Polują na jelenie” – wytłumaczy w jednej z dalszych scen główny bohater. Takumi jest poważanym członkiem lokalnej społeczności, miejscowym „fachowcem”, to znaczy specjalistą od wszystkiego. Mężczyzna nie odzywa się zbyt często, ale zawsze z sensem. Jest pomocny i uczynny – „wystarczy ładnie poprosić”. Mieszka w lesie, w harmonii z naturą, razem z córką, którą regularnie zapomina odbierać ze szkoły – więź między dwójką jest jednak silna, zacementowana przez wspólne spacery i rozmowy. Życie Takumiego oraz innych mieszkańców wioski zaczyna chwiać się w posadach, gdy na miejsce przyjeżdżają przedstawiciele tokijskiego start-upu przymierzającego się do budowy pola „glampingowego” (czyt. kempingu dla burżujów). Strzały z początku filmu nabierają fizycznej formy, manifestując się pod postacią projektu, który może doprowadzić do nieodwracalnego zanieczyszczenia lokalnych wód gruntowych.
Trzon Zła nie ma japoński reżyser buduje na klasycznej opozycji wieś–miasto. Jak nietrudno się domyślić, z jasnym wskazaniem na korzyść tego pierwszego: zagrożonej interwencją z zewnątrz arkadii. Sprawę Hamaguchi komplikuje za sprawą bohaterów „miastowych” – dwójki pracowników korporacji z Tokio. Mężczyzna i kobieta zaczynali jako łowcy talentów, los – tudzież możliwość uzyskania pandemicznej dotacji – pchnął ich jednak w stronę „glampingową”. Kiedy już wydaje nam się, że Hamaguchiego rozgryźliśmy i oto obserwować będziemy wyłącznie perypetie Takumiego i jego córki, reżyser wywraca narrację do góry nogami i skupia się na dwójce Tokijczyków, czyniąc z nich właściwych protagonistów drugiej połowy filmu. Ujawniając szczegóły na temat przeszłości bohaterów, pozwala nam zrozumieć ich motywacje, a nawet zapałać do nich sympatią. Ostatecznie, jak głosi tytuł filmu, zła nie ma – są tylko ludzie, zdeterminowani środowiskowo, wplątani w sytuacje oraz interesy, które ich przerastają.
Podobnych wolt narracyjnych Hamaguchi przeprowadza jeszcze kilka. Uniemożliwia nam zadomowienie się w swoim filmie, co rusz nas zaskakując i wyrywając z odbiorczej strefy komfortu. Żongluje perspektywami i konwencjami, płynnie przechodząc między dramatem rodzinnym, ekologicznym manifestem i thrillerem ze zniknięciem dziecka w tle. W jednej scenie potrafi zastosować kilka chwytów formalnych, które na papierze kompletnie ze sobą nie współgrają. Spacer po lesie filmuje najpierw za pomocą statycznej kamery, następnie za pomocą delikatnej panoramy, a na koniec roztrzęsioną kamerą z ręki. Ten konsekwentny brak konsekwencji podświadomie wpływa na naszą percepcję. Buduje podskórne, stale rosnące napięcie, któremu wtórują odgłosy wystrzałów z broni palnej i fatalistyczna atmosfera, jaką roztacza nad wioską wizja nieodpowiedzialnej globalizacji. Bo ponad wszystko najnowsze dzieło Hamaguchiego to tzw. slowburner. Film, który hipnotyzuje, przykuwa do ekranu, kusząc nas subtelnie obietnicą mocnego punktu kulminacyjnego. Niby nic się nie dzieje, a jednak zaciskamy pięści w kieszeni, wiercąc się nerwowo na kinowych fotelach. I na koniec otrzymujemy to, czego oczekiwaliśmy: w kontrowersyjnym, bo lekko kiczowatym – niestety – finale skumulowane napięcie zostaje uwolnione, doprowadzając do nagłego, a brzemiennego w skutkach wybuchu przemocy.
Hamaguchi to tytan współczesnego realizmu. Najsilniejszy wtedy, kiedy stąpa twardo po ziemi. Są w Zła nie ma fragmenty wybitnie napisane i zainscenizowane. Tak precyzyjne i przemyślane, że mogłyby z powodzeniem imitować dokument: jak chociażby kilkunastominutowa konfrontacja werbalna między mieszkańcami wioski a przybyszami z Tokio, przywodząca na myśl sekwencję kościelnej narady z Prześwietlenia. Japończyk ma niesamowite ucho do dialogów, a jednocześnie zmysł reżyserski godny największych twórców spod znaku slow cinema. Rozmowę na temat portali randkowych oraz statyczne ujęcie rąbania drewna potrafi zamienić w angażujący, bo prawdziwie realistyczny spektakl. Oto Éric Rohmer i Yasujirō Ozu naszych czasów – szkoda jedynie, że w zakończeniu niepotrzebnie unosi się w powietrze.