ZEMSTA REWOLWEROWCA. Pora zerwać łańcuchy
The higher they fly, the harder they fall.
Zemsta rewolwerowca (The Harder They Fall), która miała premierę na festiwalu filmowym w Londynie, niedługo później trafiła już na Netflixa. Jest to – przynajmniej dla mnie – nieprzemyślana decyzja, gdyż jest to dzieło tak bogate wizualnie, że seans kinowy byłby prawdziwą przyjemnością. Oczywiście pod warunkiem, że odrzuci się wszelkie uprzedzenia wynikające z mitologizowania czarnych kowbojów na modłę Jesse’ego Jamesa, Billy’ego Kida czy Calamity Jane. Owszem, film nie ma wiele wspólnego z prawdą, ale to właśnie western jako gatunek słynie z tego, że upiększa rzeczywistość, dowolnie żonglując faktami.
Mimo iż fabuła omawianej produkcji jest fikcją, scenariusz wypełniony jest autentycznymi postaciami. Jedną z nich jest Bass Reeves, pierwszy czarny szeryf na zachód od Mississippi. Nie on jednak jest pierwszoplanowym bohaterem. Tę rolę odgrywa Nat Love (Jonathan Majors) – syn pastora, którego ojciec i matka zostali zamordowani przez bezwzględnego przywódcę gangu Rufusa Bucka (Idris Elba). Kilkunastoletni Love został przez bandytę naznaczony blizną w kształcie krucyfiksu. Poszukując zemsty, stworzył własny gang i stał się bandytą podobnym do tego, którego szuka.
W warstwie fabularnej nie ma niczego odkrywczego. To gangsterska opowieść o zemście w westernowym kostiumie wykorzystująca wiele oklepanych motywów, nawiązań nie tylko do klasyki gatunku, ale też do blaxploitation, Biblii, czarnej muzyki i aktualnie toczących się dyskusji na temat… wcale nie rasizmu, ale… przemocy domowej i systemu, który masowo produkuje zbrodnicze jednostki. Znajomość gatunkowych klisz pozwala reżyserowi pomysłowo je mieszać i dekonstruować, przez co nie brakuje zaskakujących scen, dodatkowo jeszcze doprawionych pomysłową stylizacją i nastrojową ścieżką dźwiękową autorstwa samego reżysera (reżyserem, scenarzystą i producentem filmu jest Brytyjczyk Jeymes Samuel, człowiek z branży muzycznej, znany też jako The Bullitts).
Zemsta rewolwerowca jest udaną produkcją rozrywkową i sprawdza się jako film akcji. Nie jest zbyt chaotyczny w prezentacji akcji i przemocy – tego typu sceny są dopracowane pod względem choreografii i całej wizualno-muzycznej otoczki. Już czołówka jest pierwszorzędna jeśli chodzi o formę – cztery wystrzelone kule stanowią melodię dla czterech słów tworzących tytuł filmu. A są to słowa nawiązujące do powiedzenia „Im wyżej człowiek się wznosi, tym mocniej upada”. Przemoc jest ukazywana z całą bezwzględnością, na przykład gdy Rufus Buck bije człowieka kolbą rewolweru tak mocno, że wypadają mu złote zęby. Strzelaniny i sceny walk, choć mają nowoczesną oprawę, nie rażą gorączkową pracą kamery i niechlujnym montażem, lecz po prostu stanowią solidny kawałek mocnego kina.
Wśród wizualnych atrakcji jest kilka fajnych żartów, w szczególności ten, w którym bohaterowie przybywają do Maysville, miasta białych, gdzie fasady domów pomalowane są na biało. To jakby metafora klasycznego westernu przedstawiającego obraz Dzikiego Zachodu aż do przesady wybielony i sterylny. Wkraczający w ten świat bohaterowie zwiastują nadejście ultranowoczesnej, multikulturowej rzeczywistości. Reżyser mówił w wywiadach: „Czarni ludzie w żadnym momencie historii nie byli niewolnikami. Byli zniewoleni, a to zupełnie co innego”. Tym filmem zrywa łańcuchy i odświeża gatunek, dodając mu kolorytu i wzbogacając mitologię Dzikiego Zachodu o nowe elementy.
Ani razu nie pada w filmie pogardliwe słowo na N, tak często używane choćby u Quentina Tarantino. Gdy to słowo ma wypowiedzieć maszynista pociągu, zostaje natychmiast zastrzelony, zanim je dokończy. Bohaterowie są czarni nie tylko z powodu koloru skóry, ale też mrocznego charakteru. Po jednej i drugiej stronie mamy gangsterów jakby żywcem wyjętych z Harlemu. Grzechy rodziców oraz wszechobecna przemoc i niesprawiedliwość społeczna uczyniły z nich bandytów. Mogą zachować resztki człowieczeństwa dzięki takim wartościom jak lojalność wobec wspólników, reguły honorowych pojedynków, marzenia o życiowej stabilizacji.
Zwraca uwaga praca operatorów i oświetleniowców, artystów od scenografii i kostiumów, a więc ogólnie – strona wizualna prezentuje bardzo solidny poziom. W warstwie merytorycznej jest kilka zgrzytów, głównie jeśli chodzi o dialogi. Czasem trafiają idealnie w punkt, ale niejednokrotnie wydają się niedopracowane i przypominają dziecięce przepychanki słowne. Nie pomaga czas trwania – 2 godziny 20 minut. Przy tak długim (by nie powiedzieć rozwleczonym) filmie nietrudno o uciążliwe, nieco nużące sceny niewiele wnoszące do banalnej w gruncie rzeczy intrygi. Wtedy właśnie wyraźniej widać słabości scenariusza. Wiele westernów przyzwyczaiło nas do tego, że czasem milczenie na ekranie daje lepszy efekt niż nadmiar słów. Ale z drugiej strony gadanie może mieć tutaj charakter symboliczny i oznaczać po prostu tyle, że skoro już czarni wywalczyli prawo głosu, to niech z niego korzystają w pełni.
Kwestią dyskusyjną może być użyta muzyka, bo nie przypomina klasycznych soundtracków do westernów. Gdy fragmentu podobnej muzyki użył Tarantino w Django (2012), trochę mi to zgrzytało, wybijało z właściwego rytmu. Ale tutaj ścieżka dźwiękowa sprawia wrażenie spójnej i dopasowanej, ale nie monotonnej – wspomnę choćby o wykonanej przez Zazie Beetz piosence-wyliczance w akompaniamencie rytmicznych uderzeń kolbą karabinu, albo na przykład towarzyszący scenie napadu na pociąg utwór Barringtona Levy’ego, jamajskiego artysty tworzącego w stylu reggae.
Omawiana produkcja to pierwszy pełnometrażowy film Jeymesa Samuela, a jednak udało się temu twórcy zgromadzić na planie całkiem niezłą ekipę aktorską. Role antagonistów brawurowo odegrali Jonathan Majors i Idris Elba, a wspiera ich doświadczony brytyjski aktor Delroy Lindo w roli szeryfa Bassa Reevesa. Słynnego banitę Cherokee Billa zagrał LaKeith Stanfield świeżo po zdobyciu nominacji do Oscara za film Judasz i Czarny Mesjasz (2021). Autorzy – wśród których jest Boaz Yakin, scenarzysta Punishera (1989), kultowego akcyjniaka z Dolphem Lundgrenem – dali również głos kobietom. Regina King (Nagroda Akademii za rolę w filmie Gdyby ulica Beale umiała mówić, 2018) i Zazie Beetz (obiekt uczuć tytułowego Jokera, 2019) stworzyły postacie kobiece o silnym charakterze, które podczas finałowej akcji spotykają się w efektownej scenie walki.
Ten filmowy sześciostrzałowy kolt nie jest w pełni naładowany, przynajmniej jedną komorę ma pustą i nie jest w stanie powalić widza dialogiem. Ale w innych aspektach – oprawy wizualnej, muzyki, scen akcji, aktorstwa czy mitologizacji Dzikiego Zachodu – trudno mu cokolwiek zarzucić, szczególnie wtedy, gdy ogląda się bez uprzedzeń, oczekując dobrej produkcji rozrywkowej, a nie lekcji historii. Zemsta rewolwerowca nie jest najlepszym westernem wśród nowości, które są dostępne na Netflixie. Bo jednak Nowiny ze świata (2020) Paula Greengrassa są ciekawsze moim zdaniem, jeśli chodzi o fabułę, szczerość intencji i humanistyczny przekaz. Niemniej jednak polecam fanom westernu produkcję Jeymesa Samuela, bo też wnosi do gatunku odrobinę świeżości, będąc przy tym solidną rozrywką.