JOKER – recenzja filmu. Zemsta wszystkich pogardzanych, świat ponownie w płomieniach
Na początku ustalmy jedną rzecz – Joker to film sprawny, twardo trzymający się na swoich nerdzich nogach, bezwstydnie poszerzający komiksowy mit, a jednocześnie najlepszy popis aktorski Joaquina Phoenixa, który otrzymuje na ekranie szansę, aby odegrać swoiste tour de force. Nic nie trzyma go w ryzach – zarówno w warstwie odcieni jednej i tej samej postaci, jak i po przemianie w Jokera którego znamy z kart komiksu. Dzieło Todda Phillipsa jest bowiem dziwnym miksem kanoniczności komiksowej oraz szansy na komentarz społeczny. Jednocześnie coś, co zadowoli miłośników oryginalnej wersji, jak i uważających, że to nośna symbolicznie postać, która świetnie poddaje się aktualizacji. Próba nie tylko udana, dostarczająca kinowej przyjemności, lecz także – niepokojąca. Ośmiominutowa owacja na stojąco w czasie weneckiego festiwalu była pierwszym dowodem na to, że tego właśnie chcieliśmy, obserwować bardzo ludzki upadek fikcyjnej postaci. Opowieści o człowieku, który wie, że miarka się przebrała.
Zrodzony tym razem na gruzach Gotham City, przypominającego jeszcze bardziej istniejące zachodnie metropolie, Arthur Fleck jest – jak głosiły pierwsze opinie – nie tylko produktem społeczeństwa, lecz także masowych pragnień. Wprawdzie sfrustrowany, pogardzany i znienawidzony aspirujący komediant odhacza kolejne etapy przemiany z powodów nacisku zewnętrznego (w jednej z pierwszych scen zarysowane już jest, jak trudno mu funkcjonować wśród bezdusznych normalsów), ale jest to również film o chorobie psychicznej. Neurologicznie uszkodzony mężczyzna mieszkający z matką, niekontrolowany śmiech, a dookoła persony budujące jeszcze większą dystans klasowy pokroju bajecznie bogatego i coraz bardziej wpływowego Thomasa Wayne’a – ojca pewnego gościa, który kiedyś zostanie nietoperzem. Phillips zdaje się mówić, że ta poniżana lub nawet gorzej – niezauważana jednostka ma dwa wybory. Albo samobójstwo, kończące ten ciąg degeneracji społecznej, albo przemianę w kolorowego, komiksowego superzłoczyńcę. Wybór to binarny, żeby nie powiedzieć nieco naiwny.
Podobne wpisy
Na poziomie logiczności postępujących po sobie wydarzeń, gdy Arthur porzuca terapię i wybiera drogę symbolu, odpowiednie klocki wskakują na swoje miejsce. Mam z tym delikatny problem – bo oczywiście jest w tym prawdziwy Joker, ale nie wykąpany w kwasie, lecz zupie, w której gotował się już Travis Bickle z Taksówkarza. To niewątpliwie popis jednego aktora, ponieważ zatracający się w słuchanie muzyki we własnej głowie Joker jest fascynującą syntezą wszystkich poprzednich ról Phoenixa, swoistym podsumowaniem epoki, w której pozwalał się krzywdzić oraz porzucał poprzednie maski na rzecz czegoś upiornego. To rola wspaniała, przerażająca, magnetyzująca i mam wrażenie, że ogląda się ten dramat bycia “człowiekiem żyjącym w społeczeństwie” bez wiercenia się w fotelu głównie za sprawą tych technicznych popisów. Każdy grymas Phoenixa tak zapada w pamięć, że ledwo daje się zauważyć bardzo dobrą Frances Conroy w roli matki czy Roberta De Niro, który wprawdzie jako host programu dla komediantów nie odkrywa w sobie niczego nowego, ale pasuje do tej układanki światotwórstwa zrodzonego dzięki pomocy (również producenckiej) mistrzów kina. Znane nutki oraz intertekstualne są tu rozrzucane co chwilę. Największą oryginalnością natomiast pochwalić się może niepokojąca ścieżka dźwiękowa w wykonaniu Hildur Guðnadóttir.
Joker jest bowiem filmem zbudowanym na soczystej glebie założycieli Nowego Hollywoodu. I owszem, jest to kino o młodych, odrzuconych przez świat incelach, którzy pewnego dnia postanawiają być usłyszani – przekaz ten nie jest zbanalizowany, więc może posłużyć jako terapeutyczne narzędzie, ale koniecznie okraszone komentarzem. Oby tylko była to informacja dla świata, a nie dla jednostki zagubionej w gąszczach postmodernistycznego zatarcia wartości. Z zainteresowaniem przyglądam się dyskusji, w której producenci biorą czynny udział, bowiem Jokera już nieco w pośpiechu podłączono pod narzekanie na przemoc w kinie. Tymczasem otrzymaliśmy bardzo solidną, niepokojącą i technicznie nienaganną opowieść o tym, że w chaosie samotności może zrodzić się coś znaczącego. Kolejny Joker, jako figura niespokojnych czasów, jest niczym klaun z pudełka – musi ponownie z niego wyskoczyć i zaśmiać nam się w twarz. Ile jeszcze razy w najbliższym czasie? Trudno powiedzieć.