JUDAS AND THE BLACK MESSIAH. #blacklivesmattered
Oto reprezentant kina o tym, co trapi współczesne Stany Zjednoczone. Oto film mocno zlepiony z tym, co było ważne wczoraj i co wpływa na to, co ważne dzisiaj. Z takiego podłoża wyrasta Judas i trudno robić mu zarzut z tego powodu, że jest nieobiektywny. Bo to świetny kawałek kina.
O co chodzi? O Partię Czarnych Panter. Skojarzenia idące w kierunku zbrojnej odnogi ruchów emancypacyjnych czarnoskórych Amerykanów – to w sumie… słuszne skojarzenia. Przede wszystkim radykalizm dotyczył obrony przed agresją policji i walką o prawa obywatelskie. Usankcjonowana prawnie dyskryminacja wymagała albo akceptacji tego stanu rzeczy (i dało się tak żyć), albo podjęcia nierównej walki z systemową represją, czasem nawet zbrojnej. Judas and the Black Messiah pokazuje i jedną, i drugą drogę, i coś pomiędzy – mamy więc kapusia, który zaplątał się we współpracę z FBI, ale i chicagowskiego lidera Czarnych Panter, który motywuje ludzi do przeciwstawienia się agresji, i też kilku normalsów nienoszących czarnych skórzanych płaszczy. Podział na dobrych i złych jest dość klarowny, choć jest sporo różnych kolorów w tych ludziach. Kapuś nie może wyjść z bagna, do którego wszedł – i bez wątpienia jest to postać tragiczna, bo jej intencje są tak samo płytkie, jak i zrozumiałe (kasa). Czarne Pantery z kolei łączą w sobie wzniosłość i wściekłość, dumę i porywczość, a nade wszystko widać wielką pracowitość, solidarność, poświęcenie związane z budową swojej czarnej społeczności. W ich świecie jest też miejsce na chorobliwą podejrzliwość i strukturę mafijną, która budzi zrozumiałą nieufność u władz.
WSZĘDZIE ŚWINIE
Jak widać więc Judas and Black Messiah jest skąpany w różnych odcieniach gdy chodzi o same Pantery, choć bez wątpienia przyklaskuje walce z brutalnością amerykańskiej policji, która wówczas faktycznie zachowywała się skandalicznie i nieraz przekraczając swoje uprawnienia (i tak wielkie w kontekście obowiązującego prawa). Film wyraźnie stoi po jednej stronie barykady, bo opowiada o buntownikach – o świecie w ich oczach, tych konkretnych ludzi w Chicago na przełomie lat 60. i 70. Co więcej, przy braku szerszej perspektywy, jaką jest historia ruchu Czarnych Panter, demonizuje agentów FBI czy w ogóle policji – tutaj nie dość, że są nazywani świniami, są również karierowiczami, którzy podlizują się przełożonym, a decyzje tychże są złowieszczo bezwzględne, niesprawiedliwe. Ci źli to zdecydowanie najsłabszy element, bo – inaczej niż Pantery – pozbawiony jakiegokolwiek cieniowania.
Filmowa rzeczywistość trzyma się w tym przypadku za rękę z nastrojem towarzyszącym #blacklivesmatter. Na pierwszy rzut oka Judas wygląda jak realizacja ideologicznego celu, który towarzyszy ruchom w rodzaju BLM – nie chodzi tylko o walkę o uważność na problemy i historię czarnej Ameryki, ale celem jest stawianie sytuacji Afroamerykanów jako głównego odniesienia dla analiz politycznych, zjawisk kulturowych czy w ogóle historii USA. Ruch BLM wykracza zdecydowanie poza protesty, o których w mediach było sporo, więc łatwo powiązać pojawienie się filmu o dramatycznej sytuacji Afroamerykanów z sytuacją, która ma miejsce dzisiaj.
Echa takiego potraktowania historii są wyraźnie słyszalne – bo jednak film jest zrobiony przez Afroamerykanów i o Afroamerykanach. To film o ich walce, a konotacje z wydarzeniami sprzed paru miesięcy, są bardzo widoczne, szczególnie w kontekście losów Freda Hamptona. Teza, że zmieniło się niewiele, jest bardzo łatwa do przetrawienia.
Czy to źle?
Absolutnie nie, a asocjacje z ważnymi zjawiskami społecznymi, zaangażowanie twórców w przywoływanie problemów, które im oraz widzom wydają się istotne – to wszystko nie powinno dziwić. Wszak wciąż pojawiają się nowe trendy, eksploatuje ważne idee i żyje się problemami, którym można się przyjrzeć w kinie na bieżąco. I to jest ten przypadek – kina, które tłumaczy rzeczywistość.
BO TO TYLKO KILKA ULIC W CHICAGO
Co ważne, Judas nie ląduje zbyt daleko od prawdy swoich czasów i to, co wydawało się wybielaniem problemów, zjawisk, konkretnych sytuacji, okazuje się być niezłą dokumentacją historii – i to pomimo romantyzowania ruchu Czarnych Panter czy mitologizowania Freda Hamptona. Sprzyja temu zmniejszenie świata do kilku ulic w Chicago, bez zaglądania w inne miejsca i inne czasy (zdecydowanie bardziej kontrowersyjne). Twórcy oddają sprawiedliwość faktom – wokół Hamptona działo się przecież wiele inspirujących rzeczy! Nadano sens buntowi wobec opresji – tym było działanie na rzecz lokalnej społeczności: dostęp do lepszej edukacji, do bezpłatnej służby zdrowia, świadomość przysługujących praw, zaangażowanie w pozytywne działanie ludzi tkwiących na marginesie. Nie powinno się tego ignorować, nawet jeśli pojedynczy ludzie popełniali błędy, a maoizm wyznaczał intelektualną drogę dla liderów ruchu. I te pozytywne elementy Judas pokazuje wcale nie przemilczając ludzkiej małości.
A właśnie. Lider – Daniel Kaluuya (znany ze świetnego Uciekaj!). Charyzma, energia, zaangażowanie – jak on cudnie skacze na podeście wyrzucając z siebie dziesiątki słów do żywo reagującego tłumu, jak się rozpędza, jak czuje moc tłumu, wagę deklaracji! Każda scena z nim to perełka, widać wyraźnie jak popracował nad głosem, jak kontroluje ciało, jak doskonale ogrywa mniej spektakularne sceny. Może jeszcze nie jest to rola oscarowa (jestem w “teamie Riz Ahmed“), ale zapamiętajcie jego nazwisko. Podobnie zaskakuje Lakeith Stanfield (z ciekawego Przepraszam, że przeszkadzam), który bez zbędnego szarżowania ogrywa kogoś w rodzaju naiwniaka, ulicznego cwaniaka i niedojrzałego gangstera. Co ciekawe, to on jest de facto głównym bohaterem “Judasa” – to wokół jego decyzji nakręca się spirala podejrzliwości i przemocy, to on doprowadza do tragicznego finału i to jego losy mają najwięcej wspólnego z fatalizmem.
DOŁĄCZYŁBYM
Znakomite, intensywne kino korespondujące z tym, co dzieje się dzisiaj. Nie jest idealne i mam wrażenie, że film mógł być zrobiony z większym pazurem, z ostrzejszymi emocjami, mógł bardziej gryźć – nie ma brudu ulic z The Wire, nie ma autorskiej lekkości jak u Spike’a Lee, brutalności filmów Scorsese. Ale to dobrze opowiedziana historia grająca na odpowiednich, gęstych emocjach. Ja bym do Hamptona dołączył.