search
REKLAMA
Recenzje

JUDAS AND THE BLACK MESSIAH. #blacklivesmattered

Rafał Oświeciński

16 kwietnia 2021

REKLAMA

Oto reprezentant kina o tym, co trapi współczesne Stany Zjednoczone. Oto film mocno zlepiony z tym, co było ważne wczoraj i co wpływa na to, co ważne dzisiaj. Z takiego podłoża wyrasta Judas i trudno robić mu zarzut z tego powodu, że jest nieobiektywny. Bo to świetny kawałek kina.

O co chodzi? O Partię Czarnych Panter. Skojarzenia idące w kierunku zbrojnej odnogi ruchów emancypacyjnych czarnoskórych Amerykanów – to w sumie… słuszne skojarzenia. Przede wszystkim radykalizm dotyczył obrony przed agresją policji i walką o prawa obywatelskie. Usankcjonowana prawnie dyskryminacja wymagała albo akceptacji tego stanu rzeczy (i dało się tak żyć), albo podjęcia nierównej walki z systemową represją, czasem nawet zbrojnej. Judas and the Black Messiah pokazuje i jedną, i drugą drogę, i coś pomiędzy – mamy więc kapusia, który zaplątał się we współpracę z FBI, ale i chicagowskiego lidera Czarnych Panter, który motywuje ludzi do przeciwstawienia się agresji, i też kilku normalsów nienoszących czarnych skórzanych płaszczy. Podział na dobrych i złych jest dość klarowny, choć jest sporo różnych kolorów w tych ludziach. Kapuś nie może wyjść z bagna, do którego wszedł – i bez wątpienia jest to postać tragiczna, bo jej intencje są tak samo płytkie, jak i zrozumiałe (kasa). Czarne Pantery z kolei łączą w sobie wzniosłość i wściekłość, dumę i porywczość, a nade wszystko widać wielką pracowitość, solidarność, poświęcenie związane z budową swojej czarnej  społeczności. W ich świecie jest też miejsce na chorobliwą podejrzliwość i strukturę mafijną, która budzi zrozumiałą nieufność u władz.

WSZĘDZIE ŚWINIE

Jak widać więc Judas and Black Messiah jest skąpany w różnych odcieniach gdy chodzi o same Pantery, choć bez wątpienia przyklaskuje walce z brutalnością amerykańskiej policji, która wówczas faktycznie zachowywała się skandalicznie i nieraz przekraczając swoje uprawnienia (i tak wielkie w kontekście obowiązującego prawa). Film wyraźnie stoi po jednej stronie barykady, bo opowiada o buntownikach – o świecie w ich oczach, tych konkretnych ludzi w Chicago na przełomie lat 60. i 70. Co więcej, przy braku szerszej perspektywy, jaką jest historia ruchu Czarnych Panter, demonizuje agentów FBI czy w ogóle policji – tutaj nie dość, że są nazywani świniami, są również karierowiczami, którzy podlizują się przełożonym, a decyzje tychże są złowieszczo bezwzględne, niesprawiedliwe. Ci źli to zdecydowanie najsłabszy element, bo – inaczej niż Pantery – pozbawiony jakiegokolwiek cieniowania.

Filmowa rzeczywistość trzyma się w tym przypadku za rękę z nastrojem towarzyszącym #blacklivesmatter. Na pierwszy rzut oka Judas wygląda jak realizacja ideologicznego celu, który  towarzyszy ruchom w rodzaju BLM – nie chodzi tylko o walkę o uważność na problemy i historię czarnej Ameryki, ale celem jest stawianie sytuacji Afroamerykanów jako głównego odniesienia dla analiz politycznych, zjawisk kulturowych czy w ogóle historii USA. Ruch BLM wykracza zdecydowanie poza protesty, o których w mediach było sporo, więc łatwo powiązać pojawienie się filmu o dramatycznej sytuacji Afroamerykanów z sytuacją, która ma miejsce dzisiaj.

Echa takiego potraktowania historii są wyraźnie słyszalne – bo jednak film jest zrobiony przez Afroamerykanów i o Afroamerykanach. To film o ich walce, a konotacje z wydarzeniami sprzed paru miesięcy, są bardzo widoczne, szczególnie w kontekście losów Freda Hamptona. Teza, że zmieniło się niewiele, jest bardzo łatwa do przetrawienia.

Czy to źle?

Absolutnie nie, a asocjacje z ważnymi zjawiskami społecznymi, zaangażowanie twórców w przywoływanie problemów, które im oraz widzom wydają się istotne – to wszystko nie powinno dziwić. Wszak wciąż pojawiają się nowe trendy, eksploatuje ważne idee i żyje się problemami, którym można się przyjrzeć w kinie na bieżąco. I to jest ten przypadek – kina, które tłumaczy rzeczywistość.

BO TO TYLKO KILKA ULIC W CHICAGO

Co ważne, Judas nie ląduje zbyt daleko od prawdy swoich czasów i to, co wydawało się wybielaniem problemów, zjawisk, konkretnych sytuacji, okazuje się być niezłą dokumentacją historii   – i to pomimo romantyzowania ruchu Czarnych Panter czy mitologizowania Freda Hamptona. Sprzyja temu zmniejszenie świata do kilku ulic w Chicago, bez zaglądania w inne miejsca i inne czasy (zdecydowanie bardziej kontrowersyjne). Twórcy oddają sprawiedliwość faktom – wokół Hamptona działo się przecież wiele inspirujących rzeczy! Nadano sens buntowi wobec opresji – tym było działanie na rzecz lokalnej społeczności: dostęp do lepszej edukacji, do bezpłatnej służby zdrowia, świadomość przysługujących praw, zaangażowanie w pozytywne działanie ludzi tkwiących na marginesie. Nie powinno się tego ignorować, nawet jeśli pojedynczy ludzie popełniali błędy, a maoizm wyznaczał intelektualną drogę dla liderów ruchu. I te pozytywne elementy Judas pokazuje wcale nie przemilczając ludzkiej małości.

A właśnie. Lider – Daniel Kaluuya (znany ze świetnego Uciekaj!). Charyzma, energia, zaangażowanie – jak on cudnie skacze na podeście wyrzucając z siebie dziesiątki słów do żywo reagującego tłumu, jak się rozpędza, jak czuje moc tłumu, wagę deklaracji! Każda scena z nim to perełka, widać wyraźnie jak popracował nad głosem, jak kontroluje ciało, jak doskonale ogrywa mniej spektakularne sceny. Może jeszcze nie jest to rola oscarowa (jestem w “teamie Riz Ahmed), ale zapamiętajcie jego nazwisko. Podobnie zaskakuje Lakeith Stanfield (z ciekawego Przepraszam, że przeszkadzam), który bez zbędnego szarżowania ogrywa kogoś w rodzaju naiwniaka, ulicznego cwaniaka i niedojrzałego gangstera. Co ciekawe, to on jest de facto głównym bohaterem “Judasa” – to wokół jego decyzji nakręca się spirala podejrzliwości i przemocy, to on doprowadza do tragicznego finału i to jego losy mają najwięcej wspólnego z fatalizmem.

DOŁĄCZYŁBYM

Znakomite, intensywne kino korespondujące z tym, co dzieje się dzisiaj. Nie jest idealne i mam wrażenie, że film mógł być zrobiony z większym pazurem, z ostrzejszymi emocjami, mógł bardziej gryźć – nie ma brudu ulic z The Wire, nie ma autorskiej lekkości jak u Spike’a Lee, brutalności filmów Scorsese. Ale to dobrze opowiedziana historia grająca na odpowiednich, gęstych emocjach. Ja bym do Hamptona dołączył.

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA