IF BEALE STREET COULD TALK. Porywające dzieło spłycone przez brak wiary w widza
Podczas seansu If Beale Street Could Talk można odnieść wrażenie, że Barry Jenkins przed nakręceniem tego filmu usiadł z kartką i zaczął wypisywać wszystko, co świetnie sprawdziło się w Moonlight, a następnie postanowił to olać i pójść w zupełnie inną stronę. Niedopowiedzenia pozostawione do interpretacji widza, subtelność przekazu i cicha refleksyjność – to wszystko trafiło do kosza. Zamiast tego bohaterowie dość topornie werbalizują przekaz filmu, a całość oprawiona jest nachalną i w ogólnym rozrachunku zbędną narracją z offu. Wielka szkoda, ponieważ sama historia jest porywająca, świetnie zagrana i jeszcze lepiej nakręcona. Niestety, brak wiary w możliwości intelektualne widza utrudnia docenienie tego kunsztu.
Trudno zrozumieć, dlaczego Jenkins zdecydował się przedstawić tę historię w taki sposób. Losy bohaterów są znacznie bardziej konwencjonalne i łatwiejsze do zrozumienia dla przeciętnego odbiorcy niż trzyczęściowa opowieść z Moonlight. Film opowiada historię Tish i Fonny’ego – dwójki kochających się ludzi, którzy planują wspólną przyszłość i założenie własnej rodziny. Na ich idyllicznej wizji życia pojawia się jednak cień w postaci niesłusznego (?) wyroku i kary więzienia dla Fonny’ego. Będąca w ciąży Tish musi poinformować o nadchodzącym dziecku obie rodziny, a następnie spróbować udowodnić niewinność ukochanego. Bieżące wydarzenia są zaś przeplatane retrospekcjami, które pozwalają nam lepiej zrozumieć historię uczucia dwójki bohaterów oraz trudności, z którymi musieli się mierzyć.
Relacja między bohaterami została bowiem napisana z dużą wrażliwością i zrozumieniem głębi prawdziwego uczucia i wyjątkowej więzi z drugą osobą. Tym większym zawodem jest więc to, że nie towarzyszy temu refleksyjna cisza, ale irytujące wynurzenia Tishy, które bardzo rzadko wprowadzają coś, czego byśmy nie wiedzieli albo czego nie można było łatwo pokazać w inny sposób.
Podobne wpisy
Mając tak świetną obsadę, nie trzeba było uciekać się do tak topornej ekspozycji, równie dobrze dowolny z bohaterów mógłby wypowiedzieć to, o czym reżyser chciał nas poinformować poprzez monologi Tish. W efekcie postaci drugoplanowe tworzą barwne tło, ale często wydają się po prostu zmarnowane. To wrażenie pogłębiają także dziwaczne cameo (np. Dave Franco jako żydowski właściciel nieruchomości), które kompletnie nie pasują do całości filmu. Brak pomysłu na inne postaci niż Tish i Fonny jest odczuwalny szczególnie w drugiej połowie, w której większość bohaterów nie ma praktycznie żadnej roli, a ich losy przestają mieć znaczenie. Na pierwszy plan chwilowo tylko wysuwa się matka Tish, ale obiecujący start jej wątku szybko zostaje kompletnie zmarnowany, kiedy ta rzekomo inteligentna i dojrzała kobieta naskakuje (także fizycznie) na ofiarę gwałtu proszącą o zachowanie dystansu. Niczym nieuzasadniona głupota rozsądnej wcześniej bohaterki sprawia wrażenie scenopisarskiego lenistwa i wygląda, jakby Jenkins nie miał żadnego dobrego pomysłu na zakończenie tego wątku. Na całe szczęście w wielu miejscach, w których film kuleje przez niewłaściwe decyzje reżysera, sytuację ratują fantastyczni aktorzy. Tutaj nie ma żadnego słabego ogniwa, a wszyscy prezentują najwyższy poziom, choć oczywiście, to wcielający się w główne role Stephan James i KiKi Layne tworzą najbardziej imponujące kreacje. Przedstawiona przez nich miłość jest wiarygodna i poruszająca, dzięki czemu z zaangażowaniem śledzimy rozwój wydarzeń, pomimo rozlicznych zgrzytów.
Odnoszę wrażenie, że dość brutalnie obszedłem się ze wspomnianymi zgrzytami, ale to nie zmienia faktu, że zdarzały się momenty, w których byłem tym filmem kompletnie urzeczony. Sposób, w jaki Jenkins napisał i przedstawił różne ważne momenty między parą głównych bohaterów, bezbłędnie ujmuje piękno czystej i silnej miłości. Każdy, kto oglądał Moonlight, z pewnością nie będzie zaskoczony tym, że i tutaj zdjęcia i praca kamery to prawdziwy majstersztyk, w którym widać wiele dobrze przemyślanych decyzji i wyborów. Pozytywnym zaskoczeniem okazał się też spory ładunek poczucia humoru, który błyskotliwie zawarto w dialogach. If Beale Street Could Talk mogło być wielkim dziełem, gdyby nie zostało spłycone przez banalną narrację i łopatologiczną formę dyskusji na temat kwestii rasowych. Na to drugie zdecydowanie było tu miejsce, ale można to było napisać znacznie zgrabniej. Mimo to jest to film o niemałym znaczeniu i zarazem seans warty poświęcenia mu czasu.