search
REKLAMA
Recenzje

WYMARZONY. Patryk Vega mógłby się uczyć

Jakub Koisz

29 maja 2019

REKLAMA

“Anty-veganizm” to nazwa, która idealnie oddaje temperaturę Wymarzonego. Wyobraźmy sobie coś, co bierze pod lupę niereprezentowaną przez kino grupę zawodową, a następnie klei o niej podnoszącą na duchu historię zamiast krzykliwego paszkwilu, po którym pojawią się głosy sprzeciwu, że to krzywdzący czy nieprawdziwy obraz. Trudno zrobić ciepłą opowieść o pracownikach opieki społecznej, ale główni bohaterowie tego utworu, których rolą jest odnalezienie nowej rodziny dla niechcianych dzieci, to ludzie pogodni, ciepli i wierzący w obraną przez siebie drogę zawodową. Wyobraźmy więc sobie takie figury w filmie Patryka Vegi, a zrozumiemy, czemu warto pokazywać drugą stronę medalu.

Wszystko, co dobre, właściwe, ale nieco skomplikowane w tym świecie, obserwujemy z perspektywy małego Theo, który jako niemowlę został oddany do adopcji. Jego tymczasowym opiekunem zostaje Jean, który bardzo przywiązuje się do chłopaczka. W kolejce do dokonania adopcji czeka Alice, pragnąca dziecka młoda kobieta, która również przez pracowników opieki społecznej została wytypowana jako świetna kandydatka. Największą wartością filmu Jeanne Herry jest więc zasiedlenie rzeczywistości małego Theo ludźmi kompetentnymi, którzy traktują swoją misję, jakby chodziło o uratowanie świata. Pytanie, które się nasuwa, dotyczy tego, czy rzeczywiście pracownicy socjalni mają tyle czasu, aby zajmować się jednostkowymi przypadkami, ale nie bądźmy cyniczni. Ważność poruszanych tematów oraz właściwe tezy i wnioski nie sprawiają jednak, że traktuje się Wymarzonego jako pedagogiczno-psychologiczną wyciskarkę do serca. Mało tego – dobrze jest widzieć film, który stara się przywrócić człowiekowi godność.

Fabuła podzielona jest na równie ważne segmenty – bohaterem pierwszego z nich jest Jean (dzielący się dużą dawką ciepła z ekranem Gilles Lellouche), czyli męska „matka tymczasowa”, która opiekuje się dzieckiem i czuwa nad procedurami związanymi ze znalezieniem mu nowego domu. Obok tej warstwy perspektywa pochyla się też nad wesołą i żywiołową ekipą pracowników, którzy biorą czynny udział w poszukiwaniach. W międzyczasie obserwujemy to, co dzieje się obok i w umyśle Alice, która bardzo pragnie zaadoptować Theo.

Nie dostaniemy tutaj więc ciekawych, pogłębionych postaci ani sfery szarości towarzyszącej tematowi sieroctwa – jest to wręcz kino zadaniowe, którego celem jest wpompowanie krwi w serducho. Najbardziej ciekawym zabiegiem formalnym jest uczynienie z Theo pełnoprawnego bohatera tego świata, z którym liczą się wszyscy dorośli. Mówią więc do niego wprost, używając dojrzałego języka, a kamera pozwala nam uwierzyć, że dziecko doskonale rozumie, jakie jest jego położenie. Informacja, jaka skrywa się za tym wyborem, nie ma znamion satyrycznych – o ile w I kto to mówi uczynienie z umysłu dziecka dojrzałego narzędzia miało wywoływać salwy śmiechu, o tyle w dziele Herry chodzi o coś innego – pokazanie, jaka jest naprawdę stawka. Człowiek, już na bardzo wczesnym etapie swojego życia, potrzebuje prawdziwej miłości i zaangażowanej opieki, a rodzina to niekoniecznie ludzie, którzy nas stworzyli.

Warto więc dać temu filmowi szansę nie tylko ze względu na zawarte w nim ciepło, przekaz oraz przywrócenie wiary w to, że pracownicy społeczni to ludzie, którzy wybierają swój zawód z powołania. Skrywa się tutaj coś więcej. Ta poprawna technicznie (ale okraszona naprawdę niezłą muzyką) “wzruszka” atakuje nasze serca ckliwością, która mogłaby odkryć próżnię intelektualną, ale seans nie pozostawia w widzu takiego wrażenia.

REKLAMA