WITAMY W CHIPPENDALES. Dzikie żądze [recenzja serialu]
Panie i Panowie, Witamy w Chippendales – pierwszym nocnym klubie z męskim striptizem, jaki widziała Ameryka. Sporo tu nagich ciał, erotycznych tańców, spodni na rzepy i pieniędzy wpychanych za gumę od majtek, ale jeśli liczycie na powtórkę z rozrywki, jakiej dostarczał wam Magic Mike, srogo się rozczarujecie. Nowy serial Disney+ nie tyle wzbudza pożądanie, ile o nim opowiada, a znacznie ważniejsze niż seksualne podniecenie są tu: żądza władzy, pieniędzy i zaistnienia w wielkim świecie.
Na wstępie warto zaznaczyć, że nowy serial Roberta Siegela zrealizowany dla Disney+ jest o niebo lepszy od jego poprzedniej, inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami produkcji o seksie, kłamstwach i kasecie wideo, która zrujnowała życie pewnej aktorce. Jeśli więc zniechęciło was nazwisko reżysera, spieszę poinformować, że absolutnie niepotrzebnie. Witamy w Chippendales nie jest być może serialem wybitnym, który zapamiętacie do końca swoich dni, ale to intrygująca pod wieloma względami produkcja, która fanów eightisowych klimatów oczaruje już na etapie czołówki.
Świat z osiemdziesiątych lat
Jak wspomniałam już na początku, Witamy w Chippendales nie jest serialem taneczno-erotycznym. Wijący się w rytm muzyki półnadzy mężczyźni robią tu tylko za tło dla historii, która zaczyna się jako klasyczne „od zera do milionera”, a kończy jako rasowe true crime, nie tracąc przy tym swojego rewiowego klimatu i dobrego humoru. Pod wieloma względami serial Siegela przypomina takie produkcje jak The Deuce czy Vinyl. Działa jak wehikuł czasu, który za pomocą muzyki i scenografii, wiernie odtworzonych fryzur, makijaży, kostiumów i rekwizytów przenosi nas do (wcale nie tak różowych) lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, serwując lekcję historii, jakiej na pewno nie uczy się w szkołach.
To ostatnie stanowiło dla mnie najciekawszy aspekt Welcome to Chippendales. Być może jest to wiedza powszechna, a moje braki wynikają z niewielkiego zainteresowania tematem, ale aż do momentu zetknięcia się z nową produkcją Disney+ miałam bardzo mgliste pojęcie o gałęzi przemysłu rozrywkowego, jaką jest męski striptiz. Nie wiedziałam, że określenie chippendalesi pochodzi od nazwy klubu założonego w Los Angeles przez Somena „Steve’a” Banerjee w 1979 roku. Nie byłam też świadoma tego, jak mroczna historia wiąże się z rzeczonym klubem i jakich zbrodni dopuścili się związani z nim ludzie. Zawczasu ostrzegam was więc, byście nie popełniali mojego błędu i nie psuli sobie zabawy, sprawdzając, co wydarzyło się naprawdę. Zupełnie inaczej będziecie wsiąkać w tę opowieść i odbierać jej bohaterów, kiedy nie będziecie znali zakończenia.
Kobiety pragną… tak samo
Głównym bohaterem serialu jest wspomniany już Somen „Steve” Banerjee – oszczędny i powściągliwy pracownik stacji benzynowej, który zaplanował sobie, że pewnego dnia zostanie milionerem. Za odłożone pieniądze kupuje więc lokum w LA, w którym otwiera ekskluzywny klub dla graczy… w backgammona. Nie wiedzieć czemu, nie udaje mu się zbić na tym fortuny, postanawia więc zmienić charakter lokalu i grupę docelową. Wielokrotnie. Po licznych próbach i błędach, z pomocą nowo poznanych przyjaciół – Playmate Dorothy Stratten i jej partnera, Paula Snidera – w końcu decyduje się otworzyć nocny klub dla kobiet. Na ten genialny pomysł wpada, gdy uświadamia sobie, że kobiety również odczuwają pociąg seksualny i podnieca je widok nagiego męskiego ciała (tak, w latach 70. było to dla wielu mężczyzn zaskoczeniem). Początki są bardzo trudne i toporne, ale w końcu Banerjee kompletuję zespół ekscentrycznych indywiduów, które są na tyle zaintrygowane brawurą jego pomysłu, że postanawiają zainwestować swój talent, czas i energię, by wspólnie eksplorować ten niezbadany obszar. Tak właśnie rozpoczyna się opowieść o męskim seksapilu i kobiecym pożądaniu, przede wszystkim zaś o aspiracjach, władzy, pieniądzach i zazdrości.
Sztuka męskiego striptizu
Nie mam pojęcia, jak rozwijało się imperium męskiego striptizu, ale mam szczerą nadzieję, że właśnie tak, jak pokazali to twórcy serialu – że wszystko zaczęło się od ekspresowego zdejmowania gaci w rytm muzyki, że dzięki pracy profesjonalnych tancerzy i choreografa krok po kroku ewoluowało to w stronę bardziej wyszukanego spektaklu i że prawdziwą rewolucją było wynalezienie spodni na rzepy, które da się ściągnąć jednym ruchem ręki. A nawet jeśli fakty uległy kreatywnym przeobrażeniom, dostrzegam wielkie piękno w próbie przekazania masowej publiczności, że męski striptiz jest formą sztuki estradowej, którą często parają się prawdziwi artyści.
Oczywiście nie udałoby się osiągnąć tak satysfakcjonującego efektu, gdyby nie artyści-filmowcy stojący za i przed kamerą. Na największą uwagę i pochwały zasługuje Kumail Nanjiani. Gwiazdor I tak cię kocham, wcielając się w imigranta spełniającego swój amerykański sen, oszczędnymi środkami kreuje postać równie pocieszną i zabawną, co żałosną i niepokojącą. Annaleigh Ashford jak zawsze sprawdza się w roli kobiety przedsiębiorczej, Murray Bartlett znakomicie radzi sobie z tworzeniem postaci kuszącej i odpychającej zarazem, Julliette Lewis zaś jest po prostu efektem castingu idealnego. Wielbiciele i wielbicielki męskich wdzięków z pewnością zwrócą też uwagę na Quentina Plaira, który wciela się w rolę ulubieńca tłumów imieniem Otis. Jego wątek nie jest szczególnie rozbudowany, ale rzuca światło na problem rasizmu, który pełni w tej historii niebagatelne znaczenie.
Czuję, że zanim przejdę do konkluzji, powinnam zwrócić uwagę na niedociągnięcia serialu i wskazać, co twórcom nie wyszło, ale zwyczajnie nie mam na to ochoty. Jak zaznaczyłam na wstępie, Witamy w Chippendales nie stanie się hitem na miarę Gry o tron. Nie rozgrzeje was jak Magic Mike, nie rozbawi jak The Office, nie wciągnie jak Mad Men, ani nie przerazi jak Dahmer – Potwór. Gwarantuję wam jednak, że zapewni wam 6 godzin bardzo (nie)przyzwoitej rozrywki. Nie zawsze trzeba chcieć więcej.