WIEDŹMIN (2001). Czy faktycznie jest się czego wstydzić?
Wiedźmin to ostatnimi czasy nasz towar eksportowy numer jeden. Na fali popularności i niebywałego sukcesu finansowego trzeciej części gry Netflix da nam wkrótce serial osadzony w świecie białowłosego bohatera. Nie zapominajmy jednak, że pierwsza próba adaptacji treści Andrzeja Sapkowskiego nastąpiła na rodzimym gruncie i minęło od tego czasu aż siedemnaście lat. Film Marka Brodzkiego niczym ość stanął wówczas w gardle wszystkim fanom polskiego fantasy i dziś wspominany jest raczej jako mało śmieszny żart niżeli nowatorskie, gatunkowe dzieło.
Czy jednak zasłużenie? Postanowiłem po latach skonfrontować się z filmem, by sprawdzić, na ile jego krytyka była i jest uzasadniona, a na ile, bazując na obrosłych wokół filmu mitach, nacechowana jest zwykłą złośliwością względem dzieła niezrozumiałego i mijającego się z oczekiwaniami. Koniec szyderstw z gumowego smoka. Przyjrzyjmy się Wiedźminowi z uwagą i powagą. Zaznaczam jednak, że interesował mnie tylko film, a nie powstały równocześnie telewizyjny serial.
Krew elfów – to tytuł pierwszego tomu słynnej sagi autorstwa Andrzeja Sapkowskiego, który miał premierę w 1994. Ale jeśli mamy być dokładni, to Wiedźmin funkcjonuje w naszej kulturze już od końca lat 80. Wtedy to Sapkowski na łamach „Fantastyki” zaczął publikować pierwsze opowiadania opisujące przygody Geralta z Rivii, bezwzględnego łowcy potworów, jak żywo wyjętych z mitologii słowiańskiej. Scenariusz filmu z 2001, autorstwa Michała Szczerbica, powstał właśnie na bazie tych wczesnych opowiadań, pochodzących m.in. ze zbioru Miecz przeznaczenia.
Żeby było jednak śmiesznie, Michał Szczerbic krótko przed premierą filmu odciął się od projektu i zażądał usunięcia jego nazwiska z listy płac. Dlaczego? Tak, dobrze przypuszczacie – ponieważ nie podobało mu się to, co ostatecznie twórcy chcieli zaprezentować widowni. Jako ciekawostkę podam, że jednym z owych twórców odpowiedzialnych za faktyczny kształt dzieła był osławiony Lew Rywin, dla którego była to jedna z ostatnich okazji do kierowania produkcją tuż przed wybuchem słynnej afery z jego udziałem. Krytyka jednak i tak zwykła skupiać się na Szczerbicu, czyniąc z niego kozła ofiarnego i obwiniając go za klapę tego widowiska.
Bo o tym, że Wiedźmin nie porwał ani publiki, ani krytyki, wie dziś każdy. To właśnie przez pryzmat porażki po latach wspomina się ten film. Nie wiem, na ile faktycznie reżyser Marek Brodzki zaczął mieszać w fabule zaprezentowanej przez Szczerbica, bo też mało mnie to interesuje. Prawda jest bowiem taka, że obaj spartaczyli robotę. Podstawowy problemem Wiedźmina kryje się w treści. To wyjątkowo toporna, ciężkostrawna i przede wszystkim nudna historia, której nie da się oglądać bez doprowadzenia siebie do stanu, w który tak lubił wprowadzać się Jaskier. Ryzyko oglądania jej po kilku głębszych jest jednak takie, że może to przyczynić się do pogrążenia nas we śnie. Najbardziej winiłbym reżysera, gdyż to on nadzoruje postprodukcję. To właśnie montaż de facto pogrążył to dzieło, gdyż za sprawą pozszywania grubą nicią wątków stwarza wrażenie filmowego potwora Frankensteina, powstałego jako substytut dla serialu.
Podobne wpisy
To podstawowa wada, której faktycznie nie da się wybaczyć. To paradoks, że film o postaci, której zadaniem jest toczenie pojedynków, grzęźnie w wyjątkowo statycznych ujęciach. Z kolei same sceny walk, gdy już się pojawiają, niszczone są wyjątkowo kiepską choreografią (za sprawą której Geralt ścina przeciwników niczym słupki treningowe) oraz fatalnym montażem, tasującym poszczególnymi cięciami tak, by maksymalnie utrudnić widzowi kompleksowy odbiór. Do historii przeszły także pojedynki z różnymi dziwadłami, w których wykorzystano skrywane w głębokiej szafie cuda zarówno praktycznych, jak i komputerowych efektów specjalnych. Osiemnaście milionów złotych nie wystarczyło twórcom jednak na to, by podejść do tej kwestii rzetelnie i profesjonalnie. Gumowe potwory wyglądają kuriozalnie, a przez poważny ton filmu nie da się ich nawet odbierać w kategorii campu.
Ale to nie koniec minusów. Obraz porażki dopełniają także drętwe dialogi, które brzmią mniej więcej tak, jak w przedszkolnym przedstawieniu; bardzo źle nagrany dźwięk, który pod tym względem realizuje niechlubną tradycję polskich produkcji, każących widzowi wytężać słuch w jednej scenie po to, by za chwilę zostać zaatakowanym istną kanonadą rozrywających tonów; i w końcu po macoszemu potraktowana scenografia, za sprawą której film zdradza już na wstępie widzowi to, co powinno pozostać w sferze magii kina – że zdjęcia kręcone są w czasach współczesnych.