search
REKLAMA
Recenzje

Wenecja 2018. PIERWSZY CZŁOWIEK (First Man), reż. Damien Chazelle

Tekst gościnny

29 sierpnia 2018

REKLAMA

Autorem recenzji jest Piotr Szczyszyk.

Jestem bardzo ciekaw jak Alfonso Cuarón, prezentujący na weneckim Lido film Roma, zareaguje na kosmiczną próbę młodszego o dwadzieścia lat Damiena Chazelle’a. Pierwszy człowiek jest oczywiście filmem zupełnie innym od Grawitacji, bo – może to się wydać zaskakujące – stawiającym mocniej na immersyjność, dokumentalne wręcz zobrazowanie jak to wszystko wygląda od środka (kokpitu), by usilnie wprawić widza w jak najbardziej namacalne poczucie kosmosu (głównie: stanu przeciążenia towarzyszącego astronautom), ale cel jest jeden – zapewnienie przeżyć. Przeżyciem granicznym byłoby pewnie obejrzenie tego filmu na VR, na sali kinowej wypada poprawnie.

Wiadomo, że historia Neila Armstronga (dobry, czyli stonowany jak zawsze Ryan Gosling) to filmowy samograj i aż dziw, że nikt wcześniej się za to nie zabrał. Chazelle przechodzi od razu do rzeczy, czyli początku lat 60. i pierwszych testów kosmicznych projektu Gemini. Astronauta już wtedy jest ważną osobą w NASA, poznajemy zatem wszystkich jego kluczowych współpracowników i najbliższą rodzinę, naznaczoną ogromną tragedią. Reżyserowi pozostało tylko postawić przed bohaterem zbożny cel, przedłożony ponad własne dobro i obecny w każdym z dzieł Chazelle’a jako clue ludzkiego żywota (La La Land). Trudno jednak orzec, czy dla Armstronga stanięcie na powierzchni Księżyca to największe z życiowych marzeń, ponieważ mężczyzna wydaje się – nomen omen – nie z tej planety, obojętny, pusty w środku. Można to wytłumaczyć konkretnym wydarzeniem z biografii Armstronga, nieustającym politycznym wyścigiem kosmicznym między USA a ZSRR, albo – scenariuszowymi brakami.

Pierwszy człowiek

Nie będzie więc zaskoczeniem, do jakiego wydarzenia reżyser będzie skrupulatnie dążył, by puenta i wielki skok dla ludzkości nabrał odpowiedniej wagi. To plus, bowiem twórca Whiplash nie czyni z Pierwszego człowieka typowej biografii, gdzie sukcesywnie poznajemy bohatera na różnych etapach jego życia, od zainteresowania kosmosem, kariery w marynarce wojennej po zdobywanie pozycji na Cape Kennedy. Reżyser nie rozrzewnia się też nad życiem rodzinnym bohatera, nie dając odbiorcy wiele miejsca na poznanie jego motywacji. Jest bardzo rzeczowo, szczególnie w wątku kosmicznym – tym choćby Pierwszy człowiek góruje nad Interstellar czy Grawitacją; ilość detali i profesjonalnej nomenklatury idzie tu w parze z perfekcyjną realizacją. Fenomenalna, stylizowana na taśmę kamera Linusa Sandgrena nie opuszcza praktycznie klaustrofobicznych wnętrz rakiet, skupiając się na mocnych zbliżeniach twarzy i szafując POV. Tym samym, nietrzęsąca się cienka linia planety na horyzoncie również dla nas może okazać się ukojeniem. Wszystko to zostaje skondensowane do najważniejszych dla Armstronga siedmiu lat wiecznych prób i igrania ze śmiercią, która czai się z każdym oderwaniem od ziemi.

Po ziemi natomiast mocno stąpa żona bohatera Janet (netfliksowa królowa Claire Foy), pani domu trzymająca trzech facetów w garści i próbująca to wszystko jakoś „unormalnić”. Fenomenalnie wypada moment rozmowa dwójki synów z ojcem, który pod naporem partnerki, musi powiedzieć dzieciom o prawdopodobnych konsekwencjach nadchodzącej misji. Nakręcony analogicznie jak wcześniejsza scena konferencji prasowej, z jeszcze większą siłą oddaje skrępowanie i dezorientację głowy rodziny, robiącego po prostu swoją robotę.

No właśnie, ze względu na swoją absurdalność plan wylądowania na Księżycu przypomina w filmie zabawę dużych chłopców w kosmos, tyle, że ktoś może w niej zginąć. Wszelkie momenty zakrawające na patos, wpisany przecież w filmy o kosmosie, reżyser stara się niwelować niewymuszonym humorem – wystarczy powiedzieć, że Armstrong w młodości pisał muzykę. Chazelle nadal wie, kiedy wzruszyć, jak podkręcić emocje tylko za pomocą podgłośnionych dźwięków, bezbłędnie zmontować sekwencję startu statku kosmicznego czy popisać się mastershotem. Bo Chazelle to dalej utalentowany rzemieślnik, próbujący sił w kolejnym gatunku – podobieństwa do Christophera Nolana oczywiste, do Kubricka reżyser osobiście puszcza oczko.

Pierwszy człowiek

I tu mam największy problem – scenariusz, za który odpowiada tylko Josh Singer (Spotlight, Czwarta władza) cierpi na brak ingerencji reżysera właśnie. O ile w podanych tytułach silna obecność dramatyzmu działała na korzyść poprzez podejmowane tematy, tak w tym przypadku bywa to dawką nie tyle nieznośną, co bezpłciową. Tak naprawdę tego typu produkcyjniaka mogłoby nakręcić wielu hollywoodzkich nie-autorów, co dziwi u twórcy nie ulegającego ustalonym metodom czy schematom gatunkowym. Może to nie przypadek, że producentem filmu był Steven Spielberg, którego tylko nazwisko na ekranie zostało w Wenecji przywitane gromkimi brawami.

„Już od czasów Juliusza Verne’a człowiek pragnął dostać się tam, gdzie wydawało się to niemożliwe” – usłyszymy od jednego z bohaterów Pierwszego człowieka. Damien Chazelle nie dokonał raczej niemożliwego, odchodząc tak bardzo od swojego emploi, lecz z charakterystyczną dla swojego talentu sprawnością nakręcił biografię kosmonauty, z której wyszedł film elegijny.

REKLAMA