WHIPLASH, czyli thriller muzyczny. Zwrotów akcji i suspensu nie powstydziłby się Hitchcock
Tekst z archiwum Film.org.pl (2015)
Mawiają, że receptą na sukces są upór i ciężka praca. Talent oczywiście pomaga w osiągnięciu sukcesu, ale niekoniecznie jest jego determinantą. W dobie poprawności politycznej, bezstresowego wychowania i absolutnego zakazu kar cielesnych w placówkach oświatowych, Whiplash może nieco zaskakiwać, choć w żadnym wypadku nie jest to opowiadanie o kontestacyjnym charakterze.
Whiplash ukazuje bowiem relację mistrz-uczeń, która zdecydowanie nie należy do poprawnych. Nauczyciel – Terence Fletcher (niesamowity J.K. Simmons) jest typem pedagoga, który, ujmując to w wyjątkowo subtelny sposób, ceni sobie dyscyplinę i rygor w swojej klasie. Fletcher sieje postrach wśród młodych muzyków, a bycie członkiem jego bandu staje się niezwykłym zaszczytem, o którym marzą studenci pierwszego roku tego prestiżowego konserwatorium. Jednym z nich jest Andrew (Miles Teller), któremu udaje się zostać zauważonym przez swojego mistrza, i który będzie musiał nie tylko stawić czoła swojemu surowemu autorytetowi, ale przede wszystkim przyjdzie mu zmierzyć się z własnymi słabościami.
Reżyser stawia w tym niezwykłym filmie, nasyconym unoszącym się w powietrzu napięciem ważne pytania. Ile jesteś w stanie znieść, by osiągnąć sukces? Gdzie jest granica pomiędzy ambicją a arogancją, walką o własne marzenia a obsesją? Jak wiele można poświęcić dla osiągnięcia celu? Sposób prowadzenia narracji, który serwuje nam Damien Chazelle, jest odzwierciedleniem rozchwianej psychiki bohaterów, huśtawką emocji, złożonym utworem „Whiplash”, który rozbrzmiewa na ekranie przez niemalże całą fabułę. Kiedy wydawałoby się, że Andrew schodzi z „pola bitwy”, tuż za chwilę pojawia się gotowy do nowego etapu tej pełnej napięcia walki o własną przyszłość i terytorium dla rozbujałego ego. Gdy surowy nauczyciel z serdecznym uśmiechem poklepuje swojego studenta po ramieniu, by za chwilę z szaleństwem w oczach upokarzać go przed całą orkiestrą, czujemy się zdezorientowani i bezradni wobec reżyserskiej żonglerki emocjami odbiorców, podobnie jak bezradny był wówczas Andrew wobec swojego mistrza.
Przyzwyczajeni do klasycznych, czarno-białych postaci kina głównego nurtu, nie do końca wiemy komu kibicować. Łzy wzruszenia Fletchera i jego niezbyt zresztą często okazywana wrażliwość, nie zmazują bowiem z niego krzywd wyrządzonych wkraczającym dopiero w dorosły świat młodym ludziom. Postaci Fletchera i Andrew są na tyle wielobarwne i złożone, że niemożliwe jest wystawienie jednoznacznej oceny którejkolwiek z nich. W tych właśnie niuansach i swoistej nieprzewidywalności ich zachowań wyłania się niezwykły kunszt scenopisarski Chazelle’a, który dzięki umiejętnościom aktorskim Tellera i przede wszystkim Simmonsa stworzył postaci niejednoznaczne i zmuszające widza do zadawania pytań, na które wcale nie otrzyma odpowiedzi. J.K. Simmons w roli Fletchera wślizguje się do pamięci niczym najgorszy koszmar z dzieciństwa, potwór, którym straszyli nas rodzice, lub którego ukradkiem ujrzeliśmy w filmie nieodpowiednim dla dzieci. Kiedy pojawia się w sali, mamy ochotę stanąć na baczność razem ze studentami. A gdy kamera ukazuje w zbliżeniu jego wzrok poszukujący ofiary będącej „out of tune” chętnie sami wbilibyśmy oczy w podłogę, jak przestraszeni młodzi muzycy.
Jednak postać Fletchera to przede wszystkim manifest sprzeciwu wobec przeciętności. Fletcher jest tyranem, który jednocześnie daje nadzieję i ją odbiera. Odsłania piękny świat i zamyka wrota prowadzące do niego tuż przed twoim nosem. Mobilizuje i upokarza. Fletcher wymaga słuchu absolutnego. Nie ma niczego pomiędzy. Możesz być albo muzykiem idealnym albo podrzędnym grajkiem (lub, co gorsze, muzykiem rockowym!). Andrew zdaje się wyznawać podobne ideały. Jeżeli nie udaje mu się w najlepszym konserwatorium muzycznym w jego kraju, uznaje, że nie jest dobrym muzykiem. Odrzuca dotychczasowy upór i porzuca grę na perkusji. Nie ma niczego pomiędzy – albo jestem świetnym perkusistą i odnoszę sukces na skalę światową, albo nie gram wcale. Fletcher nie zauważa jednak, że sprzeciwiając się nijakości i przeciętności w ten dość niecodzienny i surowy sposób, sam „produkuje” zastraszonych, skupionych jedynie na technice i pilnowaniu tempa muzyków, którzy traktują muzykę jak rzemiosło, tłumiąc tym samym swoją pasję do improwizacji. Jak sam zresztą stwierdza, nie udało mu się jeszcze odkryć prawdziwego talentu i prawdopodobnie nigdy nie dostąpi takiego zaszczytu. Być może odnalezienie kolejnego światowego talentu zdarza się niezwykle rzadko i Fletcher po prostu nie miał szczęścia? A może owładnięty swoim szaleństwem perfekcyjności nie zdołał zauważyć nieśmiało kiełkujących ponadprzeciętnych zdolności studentów, których talent nie miał szans wykiełkować i rozwinąć się pod ciężarem ciągłych upokorzeń?
Artysta ze świata Fletchera to pewny siebie rzemieślnik, który nie kontempluje swojego dzieła, nie pochyla się nad nim ze wzruszeniem. „Muzykowanie” to przede wszystkim ciężka praca, trening, pot, łzy i krew. W Whiplash to muzyka determinuje tempo narracji i to ona jest głównym bohaterem opowieści stworzonej na kształt jazzowego utworu. Słuch absolutny, którego poszukuje Fletcher, jest, jak można by to ująć w metaforyczny sposób, swoistym McGuffinem rozwijającym akcję filmową i determinującym zachowanie głównych bohaterów, który istnieje (bądź nie) tylko w umyśle nauczyciela. I to właśnie pojęcie McGuffin, kojarzone z ojcem thrillera i suspensu, Alfredem Hitchcockiem, wydaje się tutaj bardzo adekwatne.
To niesamowite dzieło Chazelle’a można bowiem określić mianem thrillera muzycznego, pełnego nieoczekiwanych zwrotów akcji i suspensu, którego nie powstydziłby się z pewnością mistrz Hitchcock. Zapewniam również, że dreszcze mogą pojawić się nie tylko za sprawą elektryzującej fabuły. Jak na muzyczny thriller przystało, to właśnie główny bohater – muzyka i próby sięgnięcia na wyżyny muzycznego absolutu przez bohaterów, zadbają o emocje odbiorców i nie pozwolą im pozostać niewzruszonymi.