TURECKIE OWOCE. Skandalizujący debiut Rutgera Hauera
Kiedy Olga (Monique van de Ven) oferuje podwózkę łapiącemu stopa Erikowi (Rutger Hauer) nie podejrzewa nawet, że oto zaczyna się ich wspólna, przepiękna droga ku przepaści. W przeciągu kilku następnych scen para zjedzie na pobocze, by kochać się gwałtownie na przednich siedzeniach, on przytnie sobie przyrodzenie rozporkiem, a ona wjedzie w drzewo, ledwo uchodząc z życiem. Taki emocjonalny rollercoaster będzie rządził całym tym płomiennym romansem, nieznającym półśrodków i letnich uczuć, grząskim od seksu, bólu, euforii i rozpaczy… Tureckie owoce (1973), bardzo niehollywoodzkie love story, do dzisiaj pozostają najbardziej kasowym filmem w historii Holandii (sprzedano ponad 3 miliony biletów), a reżyser, Paul Verhoeven, w 1999 r. otrzymał za nie nagrodę Złotego Cielaka dla najlepszego holenderskiego filmu XX wieku.
Holenderski reżyser kręcił wybitne filmy na długo przed karierą w Hollywood, RoboCopem i Nagim instynktem. Autorski styl Verhoevena przebija we wszystkich jego, tak różnorodnych tematycznie i gatunkowo dziełach. Dynamiczne tempo, energetyczny rytm, erotyczne napięcie, ekspresyjność, intensywność, prowokacyjne mieszanie nieprzystających do siebie kategorii, naturalistyczne pokazywanie seksu i przemocy, turpizm, czarny humor, antyestetyka, fizjologia i szok – te wszystkie elementy odnajdziemy i w jego filmie z 1973 roku. To właśnie w Tureckich owocach narodziła się charakterystyczna, ukształtowana estetyka Verhoevena. Swój udział miał w tym Jan De Bont, przyszły reżyser Speed: Niebezpiecznej prędkości, który na planie Tureckich owoców był operatorem kamery (a także podkochiwał się w grającej główną rolę Monique van de Ven, swej późniejszej żonie). De Bont i Verhoeven fascynowali się tym, w jaki sposób nakręcono Francuskiego łącznika, a przede wszystkim jego nastawieniem na realizm, naturalne oświetlenie, z częstym wykorzystaniem tzw. montażu staccato (staccato editing) i kamery “z ręki”. Inną inspirację przy komponowaniu kadrów stanowiły z kolei barokowy motyw marności, malarstwo Rembrandta oraz typowe dla tego artysty kontrastowanie plam ciemności, koloru i światła. Strategie wizualne obrane przez twórców okazały się idealnym językiem dla spuentowania scenariusza opartego na kontrkulturowej powieści Jana Wolkersa.
Tureckie owoce są bowiem dziełem zachwycająco witalnym, młodzieńczym, drapieżnym i energetycznym. Nerwowe oko kamery naprawdę staje się spojrzeniem rozpalonego pożądaniem i obsesją Erika. Wchodzimy w samo mięso tej opowieści, niemal czujemy smak oszalałych z miłości ciał. Nowatorstwo realizacyjne zdałoby się jednak na nic, gdyby nie ogromne zaangażowanie głównych aktorów oraz nieprawdopodobna wręcz chemia między nimi. Monique van de Ven nie zrobiła takiej kariery, jak partnerujący jej Hauer, nie miała też takiego talentu, ale jako szczera, naturalna i nieco dziecinna Olga błyszczy najjaśniejszym blaskiem. Rola zaledwie 20-letniej aktorki jest tym bardziej godna podziwu, że był to jej debiut filmowy: podobnie jak 28-letniego Rutgera Hauera, który wcześniej grał tylko w produkcjach telewizyjnych. Tureckie owoce to prawdziwy popis umiejętności przyszłego Androida i Autostopowicza, bez wątpienia jeden z najlepszych występów w jego dorobku. Hauer jest tu dziki i nieokrzesany, promieniuje fizycznym, zwierzęcym magnetyzmem. Obie kreacje wymagały ogromnej odwagi. Aktorzy pokazują się na ekranie kompletnie nago (ale tak kompletnie kompletnie: łącznie z penisem i wargami sromowymi), a Verhoevena interesuje nie tylko seksualność ich ciał, ale także ich fizjologia, kruchość, wadliwość, nietrwałość. W jednej scenie zaniepokojona Olga prosi Erika, by ocenił kolor jej kupy, na potrzeby innego ujęcia Hauer musiał naprawdę wymiotować, bo reżyserowi zależało na maksymalnym realizmie. Nic co ludzkie nie jest obce głównym bohaterom. Nieupiększony, swobodny seks dwójki młodych ludzi całkowicie akceptujących swoją cielesność jest piękny, jest poruszający. Nie ma w sobie nic z wynaturzenia, zakłamania i wulgarności pornografii, do której przyrównywano Tureckie owoce w chwili premiery. Z pewnością nie jest to też mainstreamowa, higieniczna i wykastrowana erotyka rodem z 50 twarzy Greya.
Tureckie owoce są soczyste i kuszące, ale mają cierpki smak. Kochankowie rzucają się na siebie niczym ćmy w ogień, jakby ponaglani oddechem śmierci na karku; jakby pragnący nachapać się życia i objeść rozkoszy w tych ulotnych chwilach, które podarował im los. Już w opisanej przeze mnie na początku scenie pierwszego spotkania, łączącej seks z krwią i bólem, sygnalizuje się widzowi, że śmierć, choroba i przemijanie odegrają kluczową rolę w tej opowieści. Verhoeven konsekwentnie i brutalnie pokazuje nam, jak miłość Olgi i Erika stopniowo niszczeje. Fascynacja chłopaka staje się toksyczna, a on sam – zaborczy i agresywny. Dziewczynie zdarza się zachowywać infantylnie i irracjonalnie, co z początku wydaje się niegroźnym dziwactwem, a nie zwiastunem głębszego problemu.
Podobne wpisy
Parze zakochanych nie sprzyja również otoczenie – mieszczańskie, konserwatywne, usiłujące przyciąć skrzydła dwóm kolorowym ptakom, zrównać z ziemią, zamknąć w klatce. Tureckie owoce są koniec końców nieodrodnym dzieckiem lat 60. i rewolucji seksualnej. Na drodze do szczęścia i wolności stają funkcjonujące według skostniałych reguł rodzina i społeczeństwo. Rodzicom dziewczyny nie podoba się wybranek ich ukochanej jedynaczki, klepiący biedę rzeźbiarz i artysta Erik. Pozostałych ludzi dookoła drażni bezprecedensowe szczęście, nie przejmowanie się konwenansami, życie według własnych zasad, sukienki Olgi o dekoltach tak głębokich, że odsłaniających sutki. Przepaść między głównymi bohaterami a społeczeństwem najjaskrawiej widać w groteskowej scenie ślubu. Spośród tłumu zgromadzonych w urzędzie cywilnym, przebranych za bezowe torty panien młodych tylko Olga nie jest w zaawansowanej ciąży. Zdaje się oczywiste, że o zawarciu małżeństwa przez pozostałe pary zadecydowała nie miłość, lecz wpadka. Kiedy jedna z kobiet zaczyna rodzić, zostawia na krześle ślad w postaci wód płodowych – jak demaskację smrodku i brudu, kryjących się we wnętrzu upudrowanego, ściśniętego sztywną suknią społeczeństwa. W absurdalnej puencie mały piesek zlizuje płyny ustrojowe kobiety… Verhoeven ma nieprzeciętny talent do tworzenia głęboko zapadających w pamięć scen, często emblematycznych dla całości i potrafiących zawrzeć w sobie sensy naddane, zaskakiwać i wybijać z rytmu.
Każde piękno musi kiedyś przeminąć, czas zweryfikuje ideały młodości, a siermiężna rzeczywistość dopadnie największych marzycieli. Tureckie owoce to opowieść o miłości i romansie, ale także o wielkich konfliktach: jednostki ze społeczeństwem, młodości ze starością, życia ze śmiercią, natury z kulturą. To eklektyczny film, łączący w sobie wiele wątków i problemów, gęsty od wizualnych metafor i podwójnych sensów, jednocześnie szokujący i poetycko piękny. Mimo niemalże pięćdziesiątki na karku Tureckie owoce nic nie straciły ze swego niebezpiecznego uroku i buntowniczego ducha. Dzisiejsi zakochani nadal mogą odnaleźć w Oldze i Eriku cząstkę siebie: życie stawia przed nimi wciąż te same problemy, a w domach z betonu w dalszym ciągu nie ma wolnej miłości.