LUNARNY NOWY ROK. Recenzje filmów z wydarzenia
Lunarny Nowy Rok to powód do świętowania nie tylko dla mieszkańców Chin. Za sprawą „Pięciu Smaków” możemy bowiem rozkoszować się z nim z perspektywy wygodnej domowej kanapy i w wyjątkowo przyjemny sposób – poprzez oglądanie filmów. W tym roku, zważywszy na bliskość walentynek, w dniach 11–14 lutego mogliśmy sprawdzić pięć produkcji opowiadających o miłości. Produkcji awangardowych, należy dodać, więc podchodzących do tematu zupełnie inaczej, niż przyzwyczaiło nas do tego choćby kino hollywoodzkie.
Zanim jednak przejdę do ich omawiania, chciałbym skupić się przez chwilę na samej realizacji minifestiwalu. Ze względu na warunki pandemiczne seanse kinowe nie były dostępne. Całość miała miejsce online i po zakupieniu biletów lub karnetu można było obejrzeć wybrane filmy nieskończoną liczbę razy w ciągu czterech dni. Projekcje poprzedzały spoty reklamowe oraz prelekcje. Możliwe do pominięcia, ale sam nigdy tego nie robiłem. Pierwsze okazywały się często na tyle zabawne i nietypowe, że te kilka minut w żaden sposób nie przeszkadzało, podczas gdy drugie miały istotny charakter edukacyjny i filmoznawczy. Autorzy krótkich (trwających przeważnie około 3–5 minut) wystąpień przybliżali postacie twórców, kontekst powstania filmów i samą myśl w nich zawartą, jednocześnie nie przytłaczając nas własną interpretacją. Świetny pomysł – jeśli festiwale online przyjmą się na stałe, to liczę, że organizatorzy innych także przygotują coś podobnego. Na stronie mogliśmy też znaleźć materiały naukowe, kulinarne, playlisty oraz specjalnie przygotowany zestaw azjatyckich smakołyków. Dla każdego coś miłego.
Głównym daniem były jednak filmy. Różnorodne – nie tylko pod względem kraju pochodzenia (w programie znalazły się produkcje chińskie, japońskie i wietnamskie), ale i formy czy gatunku. I choć nie wszystkie ostatecznie przypadły mi do gustu, to udziału w minifestiwalu z pewnością nie żałuję i cieszę się, że organizatorzy regularnie zapewniają możliwość legalnego dostępu do specjalnie wyselekcjonowanej azjatyckiej treści filmowej. Muszę powiedzieć, że z roku na rok Pięć Smaków znajduje się coraz wyżej na liście moich ulubionych świąt kina. No ale nie przedłużając – czas na filmy!
Song Lang
Nie mam wątpliwości co do tego, że Song Lang zrodziło się z miłości do opery – a konkretniej jej wietnamskiej odmiany, cai-luong. I niezależnie od tego, czy pieczołowicie zaaranżowane występy sceniczne uderzą w waszą wrażliwość, ich podziwianie jest doprawdy fascynujące. Tym bardziej, że debiutujący w pełnym metrażu reżyser Leon Le wykazuje się dużą artystyczną dojrzałością, a jego film budzi natychmiastowe skojarzenie z podejściem Wong Kar-waia – nigdy nie zahaczające jednak o odtwórstwo. Tak jak u hongkońskiego kolegi po fachu, tak i tutaj słodycz zrozumienia zderza się z goryczą codzienności i szybko wychodzi na jaw, że pewne ścieżki zostały już wytarte i nie można zmienić wcześniej podjętych wyborów.
Lata 80. Dung (Lien Binh Phat) zajmuje się ściąganiem długów dla lokalnej organizacji przestępczej. Jego zastygła w obojętności twarz wydaje się wskazywać na pogodzenie ze swoim losem, ale czyny mówią inaczej – wewnątrz toczy się nieustanna walka pomiędzy przyzwoitością a bezwzględnością. Linh-Phung (Isaac) to utalentowany aktor opery. Jak twierdzi jego koleżanka po fachu, nie rozumie miłości, ponieważ nigdy jej nie zaznał. Choć spełniony zawodowo, wygląda na to, że czegoś mu brakuje. Spotkanie dwójki bohaterów odkryje na nowo dawno odsunięte w niepamięć wydarzenia z przeszłości i zbliży ich do siebie bardziej, niż byliby skłonni to przyznać.
Gatunkowo Song Lang to melodramat, ale pozbawiony naiwności, w jaką zdarza się wpadać produkcjom spod tego znaku. Od filmu bije wręcz nostalgia do odchodzącej w zapomnienie formy teatru i po prostu dzieciństwa. Choć ciasne zaułki miasta skąpane są w brudzie i wilgoci, to kiedy wchodzimy do opery, całość mieni się setkami kolorów. Ponury klimat na chwilę ustępuje zachwytowi nad pięknem sztuki wysokiej, a mokre od krwi i potu ubrania skrywają się w cieniu zdobionych cekinami szat. Dwa ujęte w zachwycającej scenografii światy. Spotykają się pośrodku, spersonifikowane w postaciach aktora oraz windykatora, i odnajdują wspólny język. Może nie od razu, może nie z łatwością, ale podzielają wzajemną fascynację i uczą się od siebie. W końcu jednak – w wyniku prostego, lecz rozdzierającego serce ciągu przyczynowo-skutkowego – dzielące je granice stają się zbyt wyraźne, a dokonane wybory dają o sobie znać. Wszyscy podejmujemy decyzje i czasami nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak szeroko zakrojone mają one konsekwencje. Song Lang to dojrzały debiut i świadectwo umiejętności, a Leon Le dołącza do mojej listy nazwisk, które należy obserwować.