HEAVEN IN HELL. To nie jest film
Chyba najgorsze w Heaven in Hell jest to, że twórcy szastają na prawo i lewo sloganami o kręceniu kina feministycznego, podczas gdy ich film zamiast wspierać kobiety, tylko wzmacnia negatywne stereotypy na ich temat i sprzedaje nierealistyczne, szkodliwe bajki o relacjach damsko-męskich.
Oczywiście, że Heaven in Hell jest słabe. Ktoś spodziewał się czegoś innego? Tomasz Mandes po zakończeniu przygody z ekranizowaniem książek Blanki Lipińskiej kontynuuje tworzenie kina erotycznego – tym razem solo, bez współreżyserki 365 dni, Barbary Białowąs. Z dumą mówi o tym, że Heaven in Hell to projekt ambitniejszy od przygód Laury i Massima, a nawet, że nie chce, by widzowie kojarzyli ze sobą te produkcje, bo nowszy film to zupełnie inna jakość. Tyle że to bzdura. Heaven in Hell to dokładnie taki sam produkt jak 365 dni – długi teledysk i pokaz ładnych slajdów z pretekstową fabułą. Jak już zauważyli mądrzejsi ode mnie ludzie – trudno nawet traktować te produkcje jak filmy i oceniać według takich samych kryteriów. Dlatego też i ta recenzja nie będzie typową recenzją, bo nie za bardzo jest tu co recenzować. Mogę jedynie podzielić się z wami strumieniem swojej udręczonej seansem świadomości.
Podobne:
Ego twórców
Brak jakości artystycznej omawianego tytułu nie przeszkadza Mandesowi w formułowaniu buńczucznych i niezgodnych z prawdą twierdzeń, jakoby Heaven in Hell było pierwszym polskim filmem z międzynarodową dystrybucją, a dzięki niemu oraz innym wyreżyserowanym przez pana Tomasza dziełom wielki świat po raz pierwszy miał szansę dowiedzieć się, że w ogóle istnieje coś takiego, jak polska kinematografia. Kieślowski z Żuławskim przewracają się w swoich grobach, a niewzruszone IO kontynuuje pochód po prestiżowe nominacje i wyróżnienia, być może też po kolejnego Oscara dla Polski w kategorii Najlepszy film międzynarodowy. Jeśli już pan Mandes swoją radosną twórczość filmową tłumaczy patriotyzmem to mógłby chociaż zapytać nas, Polaków, czy zgadzamy się na to, by reprezentowano nas takimi produkcjami jak 365 dni czy Heaven in Hell. Reżyser być może nie zna angielskiego na tyle dobrze, aby zrozumieć, że ogromne zainteresowanie, jakim cieszyła się trylogia o Laurze i Massimie na arenie międzynarodowej, było w przytłaczającej większości negatywne i szydercze. Być może nie zna też takich zjawisk, jak hate-watching, oglądanie czegoś dla beki; być może nikt nie poinformował go, że Złote Maliny nie są statuetką, o której zdobycie powinien się ubiegać.
Heaven in Hell zgodnie z oczekiwaniami jest pełne kiczu i TVN-owskiej estetyki typowej dla polskich produkcji romantycznych (np. nierealistyczne bogactwo głównej bohaterki – niby mieszka nad morzem, ale miejsce jej pracy gra już Warszawa; żyje samotnie, ale ma ogromny dizajnerski dom). Miłość między Olgą i Maxem musimy brać na wiarę, bo z przedstawionych wydarzeń wynika tylko, że po kilku tygodniach złożonych z seksu i milczących, długich spojrzeń zdecydowali się na wspólną przyszłość. Chyba najgorsze jest jednak to, że twórcy szastają na prawo i lewo sloganami o kręceniu kina feministycznego, podczas gdy ich film zamiast wspierać kobiety, tylko wzmacnia negatywne stereotypy na ich temat i sprzedaje nierealistyczne, szkodliwe bajki o relacjach damsko-męskich.
Nie chcemy takich filmów o kobietach
Heaven in Hell pokazuje mężczyznę jako najwyższą aspirację i cel życia kobiety, ważniejszy od własnej rodziny. To także kolejny film, w którym głównym wrogiem kobiety jest inna kobieta. Heaven in Hell jest pod tym względem o tyle obrzydliwe, że o jednego chłopa rywalizują w nim matka z córką (w tej roli Kasia Sawczuk). Film każe nam sympatyzować z główną bohaterką, która najpierw jęczy wszem wobec, jak to córka jej nie odwiedza, by potem, kiedy rzeczona córka w końcu ją odwiedzi, czepiać się jej o to, że się „nie zapowiedziała”. Postać Boczarskiej nie ma też problemu z tym, że jej partner sypiał wcześniej z jej córką, nie uznaje tego za potencjalny problem w relacjach rodzinnych. Olga jest pusta, infantylna, łatwo ulegająca emocjom, stawiająca pożądanie i chwilowe zauroczenie ponad relacje z najbliższymi osobami, trudno też powiedzieć, co poza wyglądem przyciąga ją do Maxa: wypisz wymaluj wizja kobiety, jaką mógłby stworzyć przeciętny frustrat z Wykopu, tyle że pojawia się w rzekomo dedykowanym kobietom filmie.
Heaven in Hell jest pełne mizoginii i uprzedzeń przede wszystkim względem młodych kobiet – dwudziestoparoletnia córka głównej bohaterki jest przedstawiona w bardzo negatywnym świetle, jako rozpuszczona i skupiona na imprezowaniu dziewczyna, aktywnie starająca się zrujnować życie własnej matce. Jak dowiadujemy się jednak później, to główna bohaterka zawiodła swoją córkę na całej linii i ta ma pełne prawo być na nią zła. Po latach obopólnej niechęci wystarcza jedna rozhisteryzowana rozmowa rodem z Trudnych spraw, by wszystko wróciło między nimi do najlepszego porządku. Dlaczego w filmie, który chciałby (jak mniemam) pokazać, że związek czterdziestolatki i dwudziestolatka jest możliwy, musi znaleźć się tyle jadu względem młodych dziewczyn? Dlaczego Max nie może wybrać starszej Olgi bez łamania serca i upokarzania młodszej Mai? Dlaczego Olga wybiera takiego grającego na kilka frontów, nieszczerego, zamieszanego w dziwne akcje faceta jak Max i dlaczego mamy traktować ten wybór jak szczęśliwe zakończenie? Dlaczego robiąc film dla jednej grupy kobiet (dojrzałych, trochę znudzonych, marzących o przygodzie z jakimś przystojniakiem), musimy dowalać innej grupie kobiet, która jest przeciwieństwem tej pierwszej? Mam wrażenie, że w Heaven in Hell oglądam czyjąś bardzo brzydką, toksyczną i świadczącą o małości charakteru fantazję; fantazję, w której bardziej niż o samego faceta chodzi o to, jak bardzo zazdroszczą go inne kobiety i jak bardzo przez to cierpią… Bardzo bym sobie życzyła, by kobiece filmy nie podjudzały zawiści i rywalizacji między przedstawicielkami tej samej płci. To jest niepotrzebne, to się zestarzało, już się na to nabieramy.
Mam dużą tolerancję względem głupotek w romansach i komediach romantycznych. To ekranizacje popularnych marzeń związkowo-erotycznych i jako takie nie muszą być „poprawne”. Mężczyźni mogą sobie oglądać Predatora i fantazjować o byciu Arnoldem – dla wielu kobiet podobną funkcję (fantazji) spełniają opowieści o miłości i jest to jak najbardziej OK. Jestem ostatnią osobą, która będzie odmawiać kobietom prawa do odrobiny eskapizmu. Jak napisałam na początku: trudno oceniać Heaven in Hell takimi kategoriami jak „normalne” filmy, bo to z założenia coś innego – fantazja erotyczna przeniesiona na ekran. Problem w tym, że Heaven in Hell nie spełnia swojego celu, nie działa jako fantazja, bo jest zwyczajnie za mało „kręcący”.
Nieprzekonujący romans
To rozciągnięty do granic wytrzymałości snuj obyczajowy o mało przekonujących perypetiach dojrzałej kobiety po przejściach, a nie ekscytujący erotyk. Obiekt westchnień głównej bohaterki jest nijaki i mało wyrazisty, nie reprezentuje sobą niczego, może poza dobrze zbudowaną sylwetką. Kluczowe w romansie jest to, by dobrze napisać postać kochanka, by uosobić za jego sprawą jakąś kobiecą tęsknotę i dobrać aktora, który wcieli ten sen w życie. Ładna buzia to za mało, żeby kobiety chciały wracać do filmu i marzyć o spotkaniu podobnego mężczyzny. Max to człowiek, o którym nie jestem w stanie powiedzieć absolutnie nic. Jest najzwyczajniej w świecie płaski, nie rozumiem fascynacji głównej bohaterki, już więcej sensu miałby jej romans z bohaterem Janusza Chabiora (najlepsza postać w całym filmie i jedyny w pełni udany element całości). Dlaczego piękna, ciesząca się powodzeniem i doświadczona życiowo prawniczka miałaby stracić głowę dla przypadkowego chłopaka spotkanego na sali sądowej? Film nie postarał się nawet o jedną scenę, dzięki której poczulibyśmy jej zauroczenie, zrozumielibyśmy, co jej daje ta relacja, jaką lukę w jej życiu wypełnia. Kochankowie ze sobą nie rozmawiają, dialogi istnieją w tym filmie tylko po to, żeby wydłużyć czas jego trwania do pełnego metrażu. Nazwać Simona Sussinę drewnem to obraza dla drewna, bo z tego drugiego przynajmniej można wykrzesać blask i ogień, gdy się nad nim trochę podziała. Ale może to tylko moje wrażenie? Może kobiety pokochają Maxa? Czas pokaże, piszę ten tekst przed oficjalną premierą.
Widzowie, którzy pójdą do kina, licząc przede wszystkim na pikantne sceny, również się rozczarują. Sekwencji łóżkowych jest tu zaledwie kilka, giną w odmętach zbyt długiego metrażu i prawie wszystkie (poza pierwszą z nich, najlepszą, z Boczarską rozmyślającą w trakcie masturbacji o seksie z Sussiną w jej gabinecie) są kiepsko wyreżyserowane i nie pokazują niczego specjalnego. Przypominają raczej te osławione „ujęcia rodem z reklamy perfum”, które znamy z trylogii o Greyu. Pod względem seksowności Heaven in Hell zalicza regres względem 365 dni, w których – co by o tym filmie nie mówić – przynajmniej sceny łóżkowe się udały. Natomiast w przypadku omawianej produkcji wyraźnie zabrakło na nie pomysłu. Ale chyba nawet najwspanialsza erotyczna wyobraźnia twórców nie byłaby w stanie przeskoczyć paradokumentalnego aktorstwa i zerowej charyzmy Simona Sussiny, a także totalnego braku chemii między nim a Boczarską; co pomimo starań tej drugiej nie pozwala uwierzyć w namiętność łączącą parę głównych bohaterów. Naprawdę – do tego, żeby oglądać, jak ludzie uprawiają seks, służą inne filmy. A ich twórcy przynajmniej zdają sobie sprawę z tego, że fabuła jest w takich produkcjach czysto przypadkowa i nie dorabiają do wszystkiego kulawej ideologii.