search
REKLAMA
Archiwum

TRZEJ MUSZKIETEROWIE (2011)

Krzysztof Walecki

1 stycznia 2012

REKLAMA

Podejrzewam, że istnieją ludzie, którzy bez problemu powiedzą, z którą z kolei ekranizacją “Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa mamy właśnie do czynienia. Nie jestem jednych z nich. Pamiętam wcześniejszą wersję z 2001r. pt. “D’Artagnan”, i jeszcze wcześniejszą, z 1993r. z Kieferem Sutherlandem. Według moich rachunków, na każdą dekadę przypada jeden film o muszkieterach, czyli najnowsza ekranizacja powinna być trzynastą, licząc od początków kina. Pewnie się mylę i było ich dużo więcej. Najważniejsze, że wszyscy znają historię młodego Gaskończyka, który przybywa do Paryża, aby zostać jednym z królewskich muszkieterów. Albo czytali książkę, albo widzieli film na jej podstawie. Albo (co najbardziej prawdopodobne) widzieli kilka filmów. I nawet jeżeli żadna z ekranizacji nie była w całości wierna literackiemu oryginałowi, to ogólny zarys fabuły oraz kluczowe wydarzenia wszędzie są takie same. Po co więc kręcić kolejną wersję historii, która jest wszystkim znana? Wystarczy zerknąć na plakat, bądź zwiastun promujący nowy film Paula W.S. Andersona, aby zrozumieć, że takich “Trzech muszkieterów” jeszcze nie widzieliśmy.

Samego Andersona przedstawiać nie trzeba. “Death Race 2000“, “Obcy vs. Predator” – znam fanów tych tytułów, choć jest ich niewielu. A jeszcze w latach 90. człowiek ten umiał robić filmy. Pierwszy “Mortal Kombat” to, nawet dziś, świetne kino kopane z błyskotliwymi efektami specjalnymi, zaś “Ukryty wymiar” i “Galaktyczny wojownik” wyróżniają się zarówno staranną realizacją, jak i dobrym aktorstwem. Anderson zrobił jeszcze niezły “Resident Evil“, na planie którego poznał swoją przyszłą żonę, Millę Jovovich, ale już przy tym filmie postanowił napisać scenariusz. To był błąd. Kolejne jego dzieła na podstawie własnych tekstów, były już bardzo złe. Na szczęście, scenariusza do “Trzech muszkieterów” już nie napisał. Zadbał natomiast o to, aby, jak to u niego, było głośno, wybuchowo i niekoniecznie mądrze. Nie piszę “głupio”, gdyż konwencja którą wybrał, pozwoliła mu na wyjątkowo duże pole manewru. Są tu zatem sterowce, powietrzne bitwy, Milady jako nie tyle szpieg, co super wojownik, książę Buckingham jako łotr, śmiercionośne pułapki w komnatach przywodzące na myśl pułapki z “Cube’a” oraz jeden bardzo wyraźny cytat z “Matrixa“. I trzeba “kupić” te wszystkie cuda niewidy, aby na nowych Muszkieterach dobrze się bawić.

Od strony wizualnej film wygląda znakomicie. Scenografia i kostiumy powinny zgarnąć nominację do Oscara, efekty specjalne nie rażą, jak również samo 3D sprawdza się nieźle, choć i bez tego obrazy robią wrażenie. Zdjęcia są niezłe, trudno się do czegokolwiek przyczepić. Muzyka mocno czerpie z “Piratów z Karaibów“, na szczęście główny motyw wyróżnia się i może się podobać. Aktorsko jest ciekawie – najlepiej wypadają tytułowi bohaterowie czyli Macfadyen, Evans i Stevenson, i trochę szkoda, że to nie na nich reżyser skupia całą uwagę. Dużo bardziej interesuje go Milady czyli Jovovich (wygląda pięknie, walczy brawurowo) oraz Waltz jako Richelieu, który najlepsze momenty ma, gdy zostaje “gaszony” przez króla Francji. Dobry jest też Bloom jako książe Buckingham, choć gra tylko swoim przebiegłym uśmieszkiem. Ale co zrobić, gdy nie ma roli. Gorzej natomiast wypada Mikkelsen jako Rochefort – Duńczyk nie miał pomysłu na swój czarny charakter, ale również Hollywood nie ma pomysłu na to, jak wykorzystać tego Duńczyka. Tutaj najlepiej prezentuje się w scenie pojedynku z D’Artagnanem. No właśnie, D’Artagnan czyli Logan Lerman. Gra lepiej niż w “Percym Jacksonie”, cały film bardzo równo i poprawnie, ale gdy za partnerów ma się taką obsadę, wszelkie braki wychodzą na wierzch błyskawicznie.

Film Andersona ma też jeszcze jedną sporą wadę. O ile sceny akcji są pierwszorzędne (świetnie zmontowane i odpowiednio długie), o tyle ze scenami dialogowymi bywa różnie. Zrobione przyciężką ręką często nużą i wielokrotnie czekałem na jakieś ożywienie akcji. A to już jest wina samego reżysera. Do tego gdzieś w środku filmu tytułowi bohaterowie znikają na jakieś 20 minut. W tym czasie kardynał i Milady knują. Po co to pokazywać? Nie wiem. Należy pamiętać, że film nazywa się “Trzej muszkieterowie”. Ten tytuł do czegoś zobowiązuje. Inna sprawa, że jest to chyba pierwsza ekranizacja powieści Dumasa, która reklamowana jest nazwiskami aktorów odtwarzających nie muszkieterów, lecz ich wrogów. Może zatem to tytuł jest zły. “Przeciwnicy trzech muszkieterów” dużo lepiej pasuje do wizji, jaką zafundował nam Anderson.

Na pytanie, czy nowa filmowa wersja dzieła Aleksandra Dumas jest udana, nie można udzielić pozytywnej odpowiedzi, bo reżyser Anderson nie zekranizował “Trzech muszkieterów” Dumas. On raczej przerobił już powstałe filmy i dodał dużo od siebie. Trudno to nawet nazwać przerostem formy nad treścią, bo treści nie ma – wszyscy znają historię, nawet jeśli wszystko się już w niej nie zgadza. Z drugiej strony, powstało całkiem niezłe kino przygodowe, na którym nietrudno się bawić. Jest ekscytująco, zabawnie, efektownie, a miejscami nawet z klasą (raz jeszcze: Macfadyen, Evans i Stevenson!). Trzeba być bardzo odważnym, aby tak igrać z klasykiem. Albo bardzo głupim. Jak dla mnie, jest to najlepszy film Paula W.S. Andersona od czasu pierwszej części “Resident Evil”.

Tekst z archiwum film.org.pl

REKLAMA