TRANSFORMERS: ZEMSTA UPADŁYCH. Rozczarowująca kontynuacja
Nie ukrywam, że był to najbardziej wyczekiwany przeze mnie film tego roku. Pierwszą część Transformers uważam za najlepszy i najefektowniejszy obraz w dorobku Michaela Baya i jeden z najefektowniejszych filmów wszech czasów (wciąż z niedowierzaniem pytam, jak ten film mógł nie dostać Oscara za efekty wizualne!?). I dlatego z tak wielką niecierpliwością oczekiwałem na sequel, w którym miało być więcej, lepiej i szybciej. Każdy zwiastun Transformers: Zemsty upadłych był zaiste elektryzujący i zawierał sceny, które wgniatały lekko w fotel (a nawet bardziej niż lekko). Wniosek był jeden: ten film będzie udany i cholernie efektowny, bo Michael Bay nie zawodzi. I z tą myślą wybrałem się na seans przedpremierowy, 23 czerwca 2009 roku. Przed katowickim kinem Helios stoi wielka ciężarówka – Optimus Prime. Można wejść do środka, pograć w gry z uniwersum Transformerów, obejrzeć fragmenty części pierwszej i zajawki sequela, a także wziąć udział w konkursie. Bardzo fajna akcja promocyjna, taka rzecz to w Polsce rzadkość! Brawa dla dystrybutora, również za wyrównanie polskiej premiery z premierą w USA (pierwotnie Zemsta upadłych miała wejść na ekrany polskich kin na początku lipca). To wszystko tylko podsycało klimat przed seansem. Siadam w fotelu kinowym. Żadnych reklam, tylko dwa szybkie trailery. I po raz kolejny widzów wita czołówka Paramount i Dreamworks z charakterystycznymi, elektronicznymi dźwiękami w tle. 2,5 godziny później wychodzę z kina rozczarowany.
Tak, druga część rozczarowała mnie. Mimo, iż to wciąż rozrywka na wysokim poziomie, efektowna i potężna – film jako całość jest znacznie słabszy od poprzednika. Żeby nie było wątpliwości – sequel podobał mi się. Ale po Bayu oczekiwałem czegoś więcej. Po kontynuacji oczekiwałem czegoś więcej. Dlaczego? Po kolei. Może zacznijmy od fabuły, która jakoś specjalnie wyszukana nie jest. Ale nie oszukujmy się – w pierwszej części również do specjalnie dobrych nie należała. Niemniej jednak była prosta i w przypadku tego typu filmu – skuteczna. Mieliśmy dobrych (Autoboty) i złych (Decepticony), którzy walczyli o kość, źródło potężnej energii. W sequelu okazuje się, że Transformery tak naprawdę są na Ziemi od wieków. Teraz szukają czegoś innego. Autoboty natomiast zawarły sojusz z ludźmi, tworząc specjalną grupę NEST, dzięki której wynajdują i likwidują ocalałe, ukrywające się Decepty. Na scenie pojawia się nowy lider, Fallen, który powoli organizuje tytułową zemstę upadłych. Do tego dochodzą znaki w różnych zakątkach globu, pozostawione przez Tranformery dawno temu. W pierwszej części Ziemia była tylko kolejnym przystankiem do walki dwóch ras. Przypadkową planetą, na której roboty żyją w ukryciu. Teraz to coś więcej, a im dalej w las – tym więcej niespodzianek nas czeka, łącznie z tajemniczymi budowlami, machinami i planami Decepticonów. Może się czepiam, ale scenarzyści trochę za bardzo to wszystko pokomplikowali, przez co fabuła stała się mało klarowna. Do tego zauważyłem kilka nieścisłości – rozumiem, że wskrzeszono Megatrona, ale skąd wziął się Blackout? No chyba że to jakiś inny Transformer-śmigłowiec. Gdzie podział się policyjny Barricade? Zniknął na autostradzie w części pierwszej i tyle go widzieli…
Podobne wpisy
Akcje i efekty. Takie sekwencje, jak prolog z Blackoutem z pierwszego Transformers, walka Bumblebee z Barricade’em, akcja na autostradzie czy końcowa rozwałka w mieście – mogę to oglądać na okrągło, bez cienia znużenia. W sequelu mało jest takich charakterystycznych sekwencji, które pozostają w pamięci. I choć film trwa aż 2,5 godziny, to wszystko dzieje się jakoś tak szybko, czasami bez ładu i składu. A to paradoksalnie pierwsza odsłona miała szybszy montaż i ten – nazywany przeze mnie – kontrolowany chaos, który tak bardzo mi się podobał i decydował o potędze poszczególnych akcji. W kontynuacji pozostały już tylko genialne efekty, i nawet one nie robią już takiego wrażenia, bo tak naprawdę nie liczy się to, co da się pokazać na ekranie, ale to, w jaki sposób to się pokaże. I tu tkwi główny problem Zemsty upadłych. Pierwsza akcja w Szanghaju nocą nawet nie umywa się do lądowania Blackouta w bazie na pustyni w części pierwszej. Krótki pojedynek Optimusa z Bonecrusherem na autostradzie był bardziej emocjonujący niż jego dłuższa walka z aż trzema Decepticonami w leśnej scenerii w części drugiej. I tak w sumie jest niestety z każdą akcją w TF2 jeśli porównywać je do TF1. Na myśl przychodzą mi zwiastuny z Zemsty upadłych, które w sumie pokazały to, co najlepsze. O dziwo, poszczególne sceny prezentowały się znacznie lepiej w trailerach i robiły tam o niebo większe wrażenie! Robot wyskakujący przez ścianę budynku i składający się w samochód w czasie biegu, potężny dźwig, który po transformacji jedzie po autostradzie i jakże efektownie niszczy ogromny most, atak na lotniskowce i widok szczątków i wraków tonących powoli w czeluściach oceanu, czy też olbrzymi Devastator składający się z kilku tzw. Constructiconów – w filmie wszystko to niestety ginie w natłoku wszelkich akcji i nie robi pożądanego wrażenia.
Roboty. Teraz mamy ich całe mnóstwo i bynajmniej nie poszło to w lepszym kierunku. W pierwszej odsłonie każdy Transformer stanowił indywiduum. Każdy był charakterystyczny. Tym razem jest ich tak dużo, że czasem ciężko się połapać kto jest kim. I niestety jest sporo robotów niepotrzebnych, wciśniętych tu chyba na siłę – trzy motocykle (m.in. Acree), mało zabawne Bliźniaki, spora ilość mniejszych, gadających robotów (to największy minus), jest nawet Decepticon podszywający się pod człowieka, niczym Terminator, co osobiście uważam za przesadę i pomyłkę w jednym. Krótko podsumowując: za dużo tego jak na jeden film. W pierwszej części każda transformacja cieszyła oko. Teraz te przemiany nie są tak wyeksponowane, a w końcowej (i najlepszej) akcji na pustyni, pojawia się cały legion Deceptów, i już nawet żaden z nich się w nic nie składa. Dostajemy zatem zwykłe, wielkie roboty, a co za tym idzie – znika gdzieś idea części pierwszej, znika gdzieś idea tytułu Transformers na rzecz wielkiej, efektownej rozpierduchy, która i tak nie jest tak efektowna jak końcowa walka w mieście w poprzednim filmie. Paradoksalnie, tam mniejsza liczba Transformerów zrobiła większy bałagan, niż tutaj ich dziesiątki. I to w znacznie lepszym stylu.
Postacie i humor – pod tym względem jest właściwie OK. Wracają bohaterowie z poprzedniej części, Sam i Mikaela to nadal ta sama para nastolatków, małżeństwo Witwicky to nadal para lekko zwariowanych “staruszków”, jest też nieco ekscentryczny agent Simmons. Jedynie postać studenta-współlokatora Sama jest zupełnie zbędna i nie wnosi kompletnie niczego do całości. Humor natomiast, to taka bardziej rozwinięta wersja z części pierwszej, i na dokładnie takim samym poziomie. Komu pasował i kogo nie drażnił wcześniej – tak samo będzie i teraz. Jedni się zaśmieją, inni uznają go za żenadę – kwestia gustu.
Muzyka i dźwięk. Ścieżka dźwiękowa po raz kolejny stoi na dobrym poziomie, a odpowiedzialny jest za nią ponownie ten sam kompozytor. Wracają stare motywy, pojawia się sporo nowych. Ale znów muszę się doczepić, gdyż muzyka ginie w natłoku wydarzeń na ekranie (podobnie jak wspomniane wyżej sceny ze zwiastunów), nie jest tak dobrze wyeksponowana jak w TF1, tworząc miejscami jedynie tzw. underscore do tego, co aktualnie się dzieje. A szkoda, bo kilka melodii i chórów robi duże wrażenie podczas słuchania score’a w oderwaniu od filmu. Dźwięk i jego montaż to natomiast niepodważalna klasa sama w sobie, no ale obrazy Baya zawsze były i będą doskonale udźwiękowione. Przestrzenność i złożoność efektów dźwiękowych stoją na najwyższym poziomie, a metaliczne dźwięki robotów i elektroniczne, złowrogie odgłosy Decepticonów nadal powodują ciarki na ciele widza.
Koniec końców, po wszystkich moich żalach wylanych powyżej – jaka jest Transformers: Zemsta upadłych? Jest to film niezły, może nawet dobry, z genialnym F/X. Typowy blockbuster lata/roku, który zarobi setki milionów dolarów. Ale to niestety blockbuster bez duszy. Taki trochę pusty, lecz bardzo efektowny akcyjniak. Brakuje klimatu poprzednika. Na pierwszej części byłem w kinie aż 3 razy. Na sequel może wybiorę się raz jeszcze, ale prawdopodobnie ponownie obejrzę go dopiero na nośniku DVD / Blu-Ray. Podobało mi się, ale… nie aż tak bardzo, jak bym chciał. Nie aż tak, jak pierwszy Transformers, obejrzany przeze mnie już niezliczoną ilość razy. Może moje zdanie się zmieni po kolejnym seansie – nie zaprzeczam – ale póki co, jest to dla mnie film zmarnowanej szansy i co najmniej lekkie rozczarowanie. Fanom Transformerów na pewno przypadnie do gustu, niektórzy nawet uznają sequel za lepszy. Zaś zagorzali przeciwnicy poprzedniego filmu Baya prawdopodobnie nie zostawią na Zemście Upadłych suchej nitki. A może się mylę… Niemniej jednak krótko i stanowczo stwierdzam, że dla mnie TF1 jest filmem zdecydowanie lepszym pod niemal każdym względem. I choć wiele rzeczy nie przeszkadzało mi w poprzedniczce, na wiele rzeczy potrafiłem przymknąć oko, tak nie potrafię tego zrobić w przypadku sequela.
Mogę zaryzykować i powiedzieć, że Michael Bay zawiódł mnie po raz pierwszy. I mam nadzieję, że ostatni. Ale na część trzecią oczywiście czekam, bo ta powstanie na 100%, choćby dzięki zawrotnym sumom, które Zemsta upadłych zarobi w samych Stanach. Mam wielką nadzieję, że TF3 nie będzie się dalej trzymał źle obranego kursu, że wróci do klimatu i stylu części pierwszej. TF2 jest najlepszym przykładem na to, że więcej, szybciej i efektowniej wcale nie musi oznaczać lepiej. Ale i tak życzę Bayowi z całego serca zasłużonego Oscara za efekty wizualne. To niesamowite, że człowiek, który tworzy obecnie jedne z najbardziej efektownych filmów (a być może najefektowniejsze) nie ma jeszcze na koncie statuetki za coś, za co od dawna powinien ją mieć (i bynajmniej nie tylko jedną). W tym miejscu mimo osobistego, lekkiego zawodu, zapraszam wszystkich do kin na – jakby nie patrzeć – największy blockbuster tego roku. Kto oczekuje efektownej rozrywki – nie zawiedzie się. Kto liczy na coś więcej – może się rozczarować. Bo Transformers w 2007 roku postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Być może za wysoko.
Tekst z archiwum Film.org.pl (24.06.2009)